Filmy, o których się nie zapomina. Koniec 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Dobiegł końca 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W sobotę wieczorem poznaliśmy kolejnego laureata Złotych Lwów. Tym razem do rywalizacji o główną nagrodę startowało 16 obrazów. 

Rys. materiały promocyjne

Subiektywny przegląd polskich filmów AD 2024 należy rozpocząć od obrazu, który był filmem otwarcia imprezy, czyli „Pod wulkanem” Damiana Kocura. Bardzo duże zainteresowanie, a także oczekiwania wobec tego filmu były spowodowane i tym, że jest on zarazem polskim kandydatem do Oscarów. Zresztą i sam Damian Kocur słusznie uznawany jest za jednego z bardziej obiecujących polskich młodych twórców, co udowodnił głośnym debiutem „Chleb i sól” dostrzeżonym na festiwalu w Wenecji, a niespodziewanie pominiętym, jeśli chodzi o nagrody na festiwalu w Gdyni. Tematem „Pod wulkanem” jest rosyjska agresja na Ukrainę i choć ten film opowiada o wojnie, to widzowie konfliktu i klasycznych zmagań militarnych na ekranie nie zobaczą. Nad bohaterami filmu – patchworkową ukraińską rodziną – wisi widmo rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Niemniej tragedia wojny nie konkretyzuje się i pozostaje poza kadrem. W miejsce wojny oglądamy wakacje, gdyż początek rosyjskiej agresji zastaje bohaterów na Teneryfie. Ich powrót do Kijowa staje się wykluczony. Dosłownie w okamgnieniu z typowych i niczym się nieróżniących od innych turystów stają się uchodźcami. Jak zauważył Kocur: „«Pod wulkanem» łączy zachodnio europejską perspektywę poczucia bezpieczeństwa – bohaterowie znajdują się w miejscu, gdzie nie grozi im niebezpieczeństwo – z doświadczeniem bezsilności, poczucia winy i lęku. Pokazuje też, że życie każdego z nas może się zmienić w ułamku sekundy. Dzisiaj się zastanawiamy, na jakim mleku wypijemy kawę, a jutro możemy ratować nasz dom przed powodzią. Nie wiemy, jak nasze życie będzie wyglądało”.

Film Kocura według scenariusza Marty Konarzewskiej jest różnie odbierany. Jedni chwalą twórców za oryginalny pomysł, a także dokumentalny, utkany z długich kadrów narracyjny styl, drudzy są rozczarowani „dłużyznami” i zbyt prostym znakiem równości między uchodźcami z północnej Afryki (nastoletnia bohaterka filmu zaprzyjaźnia się z jednym z nich) a losem ukraińskich uciekinierów.

Trzeba dodać, że temat wojny w Ukrainie był na festiwalu poważnie obecny – także za sprawą „Ludzi” w reżyserii Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda. To pierwszy polski fabularny obraz o wojnie w Ukrainie. Tu w odróżnieniu od filmu Kocura wojna jest wszechobecna, brutalna i okrutna. Ale jaka ma być, skoro wszystko, co wiemy o koszmarze wojny, jest pokazane w tym przejmującym filmie. Natomiast – co innego jest wiedzieć, a co innego zobaczyć dzięki pewnym filmowym zabiegom i to mając poczucie, że jest się namacalnym uczestnikiem tragedii. „Napisałem scenariusz – mówi Ślesicki – myśląc tak naprawdę o swoich najbliższych, ponieważ to jest scenariusz nie do filmu wojennego, nie o żołnierzach, tylko filmu o cywilach, ludziach, którzy nagle trafiają w chaos wojny i znajdują się w jakimś koszmarze. My, ludzie należący do kultury zachodniej, nie umiemy sobie wyobrazić tego w żaden sposób”.

„Ludzie” opowiadają losy pięciu kobiet i to głównie z ich perspektywy przyglądamy się wojnie. Nastoletnia dziewczyna poszukuje swojej siostry, matka rusza na front w celu odnalezienia syna, starsza kobieta traci męża. Są też niewidome dzieci z domu dziecka; pozostawione same sobie uciekają, licząc na ratunek. Chyba najbardziej przejmujący moment filmu oglądamy, gdy kamera „staje się oczami” niewinnego noworodka. Dzięki takiemu zabiegowi (niektórzy krytycy oceniali go jako nazbyt efekciarski) jesteśmy wprost wrzuceni w inferno wojny. „To był taki pomysł – komentuje Ślesicki – który, wydaje mi się, spowodował, że wszyscy nagle chcieliśmy robić ten film. Ja nie widziałem jeszcze czegoś takiego w historii światowego kina, żeby tak opowiadać o wojnie z punktu widzenia dziecka, które widzi, ale jednak nie mówi i ma małą interakcję z otoczeniem”.

Niezależnie od tych kontrowersji trzeba przyznać, że „Ludzie” miejscami wbijają w fotel (warto odnotować bardzo dobrą rolę Cezarego Pazury) i są bardzo mocnym, ale prawdziwym filmem. „Ten film robi wrażenie, ale film robi się po to, żeby działał. Jak mówił mój profesor, najgorsze w filmie jest to, gdy jest jak witamina C: nie pomoże i nie zaszkodzi. Film musi wstrząsnąć” – mówił po pokazie Cezary Pazura. Zgadzam się z tą opinią. „Ludzie” są filmem, po którym nie można pozostać obojętnym. Myślę też, że należy film Ślesickiego i Hilleslanda oglądać razem z „Pod wulkanem”, wtedy obraz wojny w Ukrainie jest komplementarny. I staje się ważnym dwugłosem polskiego kina na ten temat.

Gdy mówimy o filmach, o których mówiło się już sporo przed festiwalem i na które się czekało, to z pewnością należy do nich „Kulej. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Historia Jerzego i Heleny Kulejów to biograficzna opowieść o najbardziej barwnej polskiej parze doby lat 60. ubiegłego wieku. Jerzy Kulej to legenda nadwiślańskiego pięściarstwa, niezwykle utytułowany, jedyny polski bokser, który zdobył dwa złota olimpijskie. I choć nigdy nie został znokautowany przez rywala, to jednak w życiu prywatnym zaliczył kilka dość spektakularnych upadków. Ale ten film nie byłby pełny i nie oglądałoby się go z taką przyjemnością, gdyby nie była w nim obecna małżonka gwiazdy polskiego sportu – Helena Kulej, twarda kobieta, która choć zawsze stała u boku męża, to zarazem nie chciała świecić tylko blaskiem odbitym od jego sławy.

Żuławski stworzył wielowymiarową, wartką opowieść, i to nie tylko o małżeństwie Kulejów. Twórcom udało się również wyjść obronną ręką z trudnego zadania, jakim od zawsze była dla polskiego kina realizacja filmowej biografii. Żuławski nie starał się opowiedzieć nam całej historii życia Kuleja ani jego małżeństwa, tylko skoncentrował się na określonym wycinku z jego biografii, to znaczy na okresie pomiędzy pierwszym złotem olimpijskim w Tokio (1964 r.) a mistrzostwem w Meksyku (1968 r.). To była bardzo udana i jak najbardziej uzasadniona decyzja. Można rzec, że to właśnie ten okres był kluczowy dla życia Kulejów. Jerzy Kulej po powrocie z Japonii noszony jest na rękach i hołubiony przez wszystkich: poczynając od komunistycznych władz, a kończąc na wesołych acz szemranych kumplach z warszawskiego półświatka.

Triumf i chwała olimpijskiego mistrza są wielkie, ale wiążą się z ogromnymi oczekiwaniami, także apetytem samego Kuleja, by dokonać czegoś epokowego w historii polskiego boksu i przywieźć kolejne złoto. A każdy, kto choć trochę rozumie logikę sportowej rywalizacji, doskonale wie, że łatwiej jest tytuł zdobyć, niż go utrzymać. Film jest zrobiony z rozmachem i ma uniwersalny, a nie hermetyczny wymiar. Dobrze pokazane jest tło historyczne, dzięki czemu rozumiemy ograniczenia tamtych czasów (wątek „opieki” Kuleja przez peerelowskie władze), a zarazem proporcje są tu tak dobrane, że obraz będzie zrozumiany przez młodych ludzi nieznających realiów Polski Ludowej. „To opowieść – tłumaczy Żuławski – w której młodzi ludzie powinni odnaleźć siebie i swoje emocje. Pamiętajmy, że Jerzy Kulej miał 24 lata, gdy zdobył pierwszy złoty medal, i 28 lat, gdy wywalczył drugi. On i jego żona Helena na co dzień musieli grać role dorosłych, na których spadł wielki i ciężko wypracowany sukces. Ich sytuacja materialna była niełatwa, bo w PRL-u bokserzy, nawet ze złotymi medalami z igrzysk olimpijskich, nie zarabiali dużo. To jest historia o młodych ludziach na starcie drogi życiowej, nie brakuje w niej tematów uniwersalnych: jak wytrwać w miłości, kiedy targają nami szalone emocje, jak kobieta może znaleźć miejsce u boku rozpoznawalnego partnera, jak walczyć o tożsamość w związku?

„Kulej. Dwie strony medalu” jest też świetny pod względem gry aktorskiej. Doskonale wypadają Tomasz Włosok jako Kulej, a także Michalina Olszańska jako żona Helena. Obydwie kreacje budują rzecz najważniejszą w filmowych biografiach – wiarygodność. Bardzo dobry i charakterystyczny jest drugi plan z duetem Konrad Eleryk i Bartosz Gelner na czele, czyli kumplami od kieliszka i lewych interesów, a także Andrzejem Chyrą w roli stoickiego „Papy” Stamma oraz Tomaszem Kotem kreującym tajemniczego płk. Sikorskiego ciągnącego za wszystkie sznurki w milicyjnej Gwardii Warszawa.

Kończąc moją relację z 49. FPFF w Gdyni, chcę tylko wspomnieć jeszcze o filmach, które z powodu czasu, kiedy powstały, mają tu dość dziwny status. Chodzi mi o obrazy „Zielona granica” Agnieszki Holland (premiera 22 września 2023 r.) i „Biała odwaga” Mariusza Koszałki (premiera 8 marca 2024 r.). Filmy, o których już dyskutowano i spierano się, a rodzima publiczność mogła je obejrzeć w kinach. Podczas tegorocznego festiwalu mało się o tych dziełach mówiło, tak jakby paliwo napędzające obydwa obrazy się wypaliło. 

2024-10-02

Mikołaj Mirowski