Państwo nie tyle prowadzi aktywną politykę historyczną, ile raczej ustępuje pola przypadkowym inicjatywom lokalnym, a tam, gdzie przez lata budowano instytucjonalne fundamenty, oglądamy wygaszanie projektów. Czy to tylko niekompetencja i pewna ignorancja w dziedzinie opowiadania o przeszłości?
Widać to świetnie przy okazji dwóch wydarzeń, które w ostatnich tygodniach odbiły się szerokim echem. Pierwsze dotyczy wystawy „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” przygotowanej przez Muzeum Gdańska będącego filią Muzeum II Wojny Światowej. Drugie zaś programu „Zawołani po imieniu” prowadzonego dotąd przez Instytut Pileckiego.
W przypadku gdańskiej ekspozycji jak w soczewce skupiło się to, jak wygląda polityka pamięci oddana w ręce lokalnych instytucji bez szerszego wsparcia, ale wystawionych na ogólnokrajowy obstrzał. Temat wystawy – tragiczne losy Polaków wcielanych przymusowo do Wehrmachtu – jest ważny, rzadko obecny w debacie publicznej, a przy tym delikatny. Wymagał od organizatorów nie tylko rzetelnej dokumentacji, ale i komunikacyjnej precyzji. Zamiast tego dostaliśmy tytuł, który uderzył w czułe struny pamięci zbiorowej. „Nasi chłopcy” – określenie, które w kontekście niemieckiego munduru musiało brzmieć dwuznacznie, wręcz prowokacyjnie. W dobie memów i tytułów wyrwanych z kontekstu wystarczyło jedno zdjęcie z uśmiechniętymi mężczyznami w uniformach Wehrmachtu z właściwym podpisem, by wywołać burzę. Zamiast dialogu o ofiarach mieliśmy awanturę o hasło wymyślone przez muzeum.
Czy winni są tylko kuratorzy wystawy? Niekoniecznie. W Polsce brakuje instytucjonalnych mechanizmów, które pozwalałyby wychwytywać potencjalnie drażliwe sytuacje, konsultować wątpliwości z szerszym gronem badaczy i udzielać wsparcia. W idealnym scenariuszu spójna polityka pamięci mogłaby zadziałać jak bezpiecznik: zaoferować pomoc w zmianie tytułu, ochronić merytoryczny sens wystawy przed medialnym skrótem, oddzielić intencje autorów od niefortunnej formy. Problem w tym, że w Polsce każda próba stworzenia takiego systemu od razu rodzi obawy przed ręcznym sterowaniem pamięcią, sytuacją, w której decyzje o tym, jak mówić o historii, zapadają w gabinetach polityków, a nie w gronie historyków i lokalnych społeczności. W efekcie zostajemy trochę w pół drogi: bez ochrony przed wizerunkowymi błędami, ale też bez gwarancji pluralizmu, który powinien chronić pamięć przed jednostronnym dyktatem.
Drugi przykład pokazuje inną stronę problemu, czyli zwijanie projektów, które zaczęły budować pozytywną pamięć historyczną. Program „Zawołani po imieniu” dokumentował historie Polaków zamordowanych przez Niemców za pomoc Żydom. Praca archiwistów, relacje świadków, upamiętnienia kolejnych osób – to była jedna z tych inicjatyw, które tworzyły realny pomost między pamięcią o Zagładzie a polską tożsamością. Dziś program jest w zawieszeniu. Strona internetowa nie działa. Zespołowi badaczy nie przedłużono umów. Nowe władze Instytutu Pileckiego zapowiadają, że program zostanie „zmodyfikowany”, ale nikt nie wie, co to oznacza.
Te dwa przykłady jaskrawo pokazują chaos i brak konsekwencji władzy w prowadzeniu polityki historycznej. Z jednej strony rząd pozostawia pole lokalnym inicjatywom, które w pojedynkę mierzą się z ciężarem historii. Z drugiej – rezygnuje z długofalowych projektów, które wymagały dokumentalnego trudu i cierpliwego wypełniania białych plam w pamięci zbiorowej. W obu przypadkach efekt jest identyczny: państwo nie jest podmiotem w opowiadaniu własnej historii. Raz oddaje pole i milczy, innym razem samo usuwa się z pola gry.
Polityka historyczna w Polsce przypomina dziś bardziej dryf niż przemyślany kurs. Nie ma jasno zdefiniowanych priorytetów, trwałych instytucji odpornych na zmiany kadrowe. W efekcie zamiast spójnej narracji o polskich doświadczeniach XX w. dostajemy albo gorączkowe lokalne projekty, albo ciche zamykanie tych, które powoli procentowały. Wielokrotnie słyszeliśmy, że historia to oręż w walce o wizerunek kraju, o jego podmiotowość w Europie i na świecie. Tymczasem w praktyce polska polityka pamięci sprowadza się do improwizacji – raz zbyt odważnej, raz wycofanej, najczęściej nieporadnej. A w świecie, w którym pamięć historyczna staje się jednym z pól sporu politycznego, taka bezradność państwa to luksus, na który Polska nie może sobie pozwolić.