R E K L A M A
R E K L A M A

„Mój trubadur z Kamiennej”. Część III nowej książki Bożeny Lichtman

Drogi Czytelniku, oddaję w Twoje ręce książkę, która jest rodzajem pamiętnika. Tytuł sugeruje, iż jest ona poświęcona muzykom zespołu Trubadurzy, a w szczególności mojemu mężowi, Marianowi Lichtmanowi. Tak jest w istocie, ale jedynie w pewnej części.

Dwudziestoletnia Bożena Lichtman, Warszawa 1967 rok

Zespół Trubadurzy został szeroko opisany w wielu wydawnictwach. Są to opisy zazwyczaj dość ogólnikowe, encyklopedyczne. Ja z kolei postanowiłam spojrzeć na historię tej grupy muzycznej z zupełnie innej strony, a mianowicie subiektywnej, mojej własnej. Całe swoje życie związałam z Marianem i jego kolegami z zespołu. Byłam świadkiem ich początków, czasów rozkwitu kariery, przerw w działalności i okresów mniejszej popularności. Jako żona Mariana znam szczegóły z życia osobistego członków zespołu i ich rodzin, mam też własną ocenę poszczególnych postaci, które są bohaterami niniejszej publikacji. Być może niektórzy z Państwa poczują się urażeni zbyt dosadnym chwilami językiem czy bezpretensjonalnym opisem zdarzeń. Za to z góry przepraszam. Nie jestem zawodową pisarką, więc po prostu przelałam na papier to, co czuję – bez upiększeń, ozdobników czy poetyckich przenośni. Wszak wiadomo, że smak wspomnień tylko wtedy jest wyborny, gdy nie przesadzi się z retuszem. Bożena Lichtman

III. Trzy siostry

Pochodzę ze zwykłej polskiej rodziny. W czasie wojny mój ojciec, krawiec z zawodu, był więziony w obozie Auschwitz. Wrócił stamtąd bardzo chory. Wtedy mnie nie było jeszcze na świecie, urodziłam się dwa lata później, w 1947.

Gdy miałam sześć czy siedem lat, ojciec potrafił przez cały tydzień, dzień po dniu, opowiadać mi o swoich przeżyciach z Oświęcimia. Opowiadał historie przedziwne. Był tam więziony razem ze swoim starszym bratem, który załapał się do pracy w piekarni, bo był z zawodu piekarzem. Tata z kolei pracował przy kopaniu dołów. Któregoś dnia ktoś puścił plotkę, że przywieźli marmoladę w wielkich beczkach. Więźniowie dorwali się do owej marmolady i objedli się niesamowicie. Każdy zjadł, ile tylko mógł, bo przecież byli okropnie wygłodzeni. Okazało się później, że to była maść ichtiolowa. Ojciec ciężko to odchorował. Po jakimś czasie wrócił do domu, ale ponownie złapali go i wywieźli, tym razem do niemieckiego obozu Mauthausen.

Do dziś mam wszystkie jego obozowe papiery, nawet odciski palców. Nasz syn Max wytatuował sobie na przedramieniu imię dziadka i obozowy numer z Oświęcimia.

 

Subskrybuj angorę
Czytaj bez żadnych ograniczeń gdzie i kiedy chcesz.


Już od
22,00 zł/mies




2025-08-22

Bożena Lichtman