R E K L A M A
R E K L A M A

Być jak Donald… Przemówienie nowego prezydenta

– Kochana, jeszcze setkę żołądkowej do tego – usłyszałem w Żabce nieopodal Sejmu. Do zaprzysiężenia prezydenta Karola Nawrockiego zostawała godzina, ale tłum na Wiejskiej już gęstniał. W pobliskich sklepach schodziły małpki – wierne towarzyszki wszelkich przemarszów, wieców i meczów. Pisowcy przyjechali do Warszawy świętować.

Źródło: YouTube

Od lat powtarzam, że polska polityka się germanizuje – coraz większe rozdrobnienie partyjne i, jak w Niemczech, dwie zwalczające się lewice. Ukrainizuje się – rosnący wpływ oligarchów i telewizyjny showman mierzący w prezydenturę. Ale patrząc na środowy tłum, trudno nie zauważyć, że najszybciej amerykanizujemy się. Czerwone czapki „Nawrocki 2025”, łudząco podobne do tych Trumpa, były wszędzie. Stały się obowiązkowym elementem wyborczego ekwipunku. Nawet sam Nawrocki – jak Trump – założył długi czerwony krawat, a jego żona, Marta, niebieską garsonkę identyczną z tą, w której Melania Trump stała u boku męża w dniu inauguracji.

Wszyscy, którzy kiedykolwiek byli w budynku Sejmu, wiedzą, jak mały jest gmach zaprojektowany przez Bohdana Pniewskiego. Wąskie korytarze, małe pokoje i sala obrad powstawały w epoce, gdy nikt nie przewidywał telewizyjnych sztabów i setek konferencji prasowych. W dzień zaprzysiężenia, gdy zaproszeni są ambasadorowie, generałowie i duchowni, robi się tam ciasno jak w wagonie w godzinach szczytu. Straż marszałkowska z policją i SOP blokowały kolejne wejścia, przepuszczając tylko osoby z listy.

Zwolennicy PiS nie potrafili tego pojąć. Chcieli podejść jak najbliżej nowego idola. – Specjalnie nas nie chcecie przepuścić, żeby w telewizji nie było widać, jak dużo nas jest! Tusk wam kazał! – krzyczał jeden z mężczyzn do policjanta spokojnie tłumaczącego powody zamknięcia ulicy. Nie czekałem na finał tej wymiany zdań. Ruszyłem – zgodnie z instrukcją – wejściem dla mediów.

Kwaśne miny gospodarzy

Nowego prezydenta mieli przywitać gospodarze parlamentu: Szymon Hołownia i Małgorzata Kidawa-Błońska. Stanęli na schodach, gdy kolumna aut była jeszcze daleko. Kidawa – jak zawsze nienaganna, ale w jej uśmiechu trudno było odczytać cokolwiek. Hołownia – przeciwnie. Przykryta makijażem twarz nie wyrażała smutku, ale coś gęstszego, trudniejszego do nazwania. Ten dzień – i, nie oszukujmy się, pewne upokorzenie, którego doświadczał, witając Karola Nawrockiego w roli nowej głowy państwa – był jego ostatnim wielkim występem jako marszałka. Za chwilę odda laskę Włodzimierzowi Czarzastemu i usiądzie naprzeciw, już bez przywilejów, bez tytułów. Szeregowy poseł, który jeszcze niedawno chciał być prezydentem.

W ceremonii zaprzysiężenia polskiej głowy państwa brakuje sacrum. To dziwne, biorąc pod uwagę, jak bardzo Polacy lubią czytać o monarchii brytyjskiej i jej absurdalnych rytuałach. Tu – żadnych świętych olejów, nakładania rąk, koron czy berła. Wystarcza sama przysięga złożona przed parlamentem. Nie znaczy to jednak, że nie chcemy w prezydencie widzieć kogoś więcej. Rozumiał to Aleksander Kwaśniewski, który z małżonką pozował tak, by przypominać parę królewską. W swoim stylu wyczuwał to też Andrzej Duda – wystarczy otworzyć jego świeżo wydaną książkę „To ja” (można przeczytać kilka stron w księgarni i odłożyć, naprawdę nie warto kupować). Żegnając się z nami, prezydent nie odsłania kulisów politycznej kuchni. Woli raczej anegdoty bankietowe. Może właśnie tego oczekują Polacy?

Wygląda na to, że Nawrocki wybrał pohukiwanie, które – jak rozumiem – ma w „czasach przedwojennych” dawać poczucie bezpieczeństwa. Wszystko, co mówi nowy prezydent, wydaje się aż karykaturalnie tubalne. Nie jestem pewien, czy Nawrocki, odkrywszy, że ten prosty trick działa na wyborców, zaczął wraz z rozwojem kampanii podkręcać decybele i mówić jeszcze bardziej gardłowo, ale jeśli tak, to wkrótce skończy mu się skala.

Jeszcze przed rozpoczęciem ceremonii usłyszałem Włodzimierza Czarzastego, który mówił, że prezydentura Nawrockiego „będzie znakiem zapytania”. Jeśli szef lewicy serio tak myślał, to po przemówieniu nowego prezydenta powinien wrócić do dziennikarza, z którym rozmawiał, i powiedzieć: „Przepraszam, to będzie wykrzyknik”. Trudno mi bowiem wyobrazić sobie przemówienie bardziej pisowskie niż to, które wygłosił Nawrocki. W zasadzie myślę, że sam mógłbym napisać je w domu, znając gust i ulubione tematy Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście mogło być inaczej. Nawrocki mógł wykorzystać ten szczególny moment na przemówienie wielkie, które zapamiętalibyśmy na lata. Wystarczyło iść w stronę koncyliacji. Podziękować nie tylko Andrzejowi Dudzie, ale też przybyłym prezydentom Aleksandrowi Kwaśniewskiemu i Bronisławowi Komorowskiemu. Powiedzieć, że cieszy się, że pokazują ciągłość władzy, legitymizują swoją obecnością wybór dziesięciu milionów Polaków, a przecież nie musieli tego robić. Są w końcu emerytami i mogli w tym czasie robić coś przyjemniejszego.

Niestety, miło przestało być zaraz po przywitaniu z narodem i zgromadzonymi gośćmi. Już w pierwszych zdaniach Nawrocki podkreślił, że wygrał na przekór kampanii oszczerstw i kłamstw, ale po chrześcijańsku wybaczy tym, którzy się ich dopuścili. Podobne słowa padły podczas wieczoru wyborczego 1 czerwca, co sprawia, że jakoś w te zapewnienia o miłosierdziu dobrego pana nie wierzę. Podobnie jak w kłótniach rodzinnych, jeśli ktoś chce odpuścić jakiś temat, po prostu to robi, a nie powtarza przez cały dzień, że wybaczył i nie chce o tym więcej rozmawiać.

Zabawnie zrobiło się, gdy nowy prezydent wspomniał o prawo rządności. Oczywiście nie miał na myśli sporu o zaprzysiężenie sędziów czy neo-KRS, zresztą szczerze wątpię, czy kiedykolwiek próbował zawiłości tamtych spraw zrozumieć. Nie, w tym punkcie autor przemówienia – kimkolwiek jest – nawiązał do prokuratora krajowego, którego chwilę przed utratą władzy w 2023 roku Zbigniew Ziobro próbował zrobić „nieusuwalnym”.

Groźne wydawały się zapowiedzi Nawrockiego dotyczące polskich lektur w polskiej szkole. Generalnie prezydent nadużywał tego przymiotnika, co każe mi się zastanowić, co naprawdę miał na myśli. Bo przecież w polskiej szkole czytane są książki polskich autorów, prawda? No, chyba że uważamy, że nie każdy Polak jest Polakiem. Może obok narodu Polaków funkcjonuje drugi naród „zdrajców” albo ludzi polskojęzycznych – wtedy podział na książki polskie i niepolskie byłby zupełnie inny. Sienkiewicz tak, Tokarczuk nie.

– Ale Batyra na listę lektur nie wciągniemy – żartowała Katarzyna Lubnauer, z którą rozmawiałem zaraz po inauguracji, i podkreśliła, że prezydent nie ma żadnych prerogatyw w zakresie wpływu na edukację. Dodała też, że niepokojące jest, jak często Nawrocki mówi o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej. – Bardziej niepokojące byłoby, gdyby mówił o sobie w trzeciej osobie liczby mnogiej – dodałem z uśmiechem.

Nowa konstytucja?

Najciekawszy w całym przemówieniu wydał mi się wątek konstytucyjny. Nawrocki zapowiedział, że nowa ustawa zasadnicza będzie gotowa w 2030 roku. Dlaczego nie w 2027, gdy PiS będzie miał okazję powrotu do władzy? Czy napisanie książki będącej wielkości broszury zajmie autorowi „Spowiedzi Nikosia zza grobu” aż pięć lat? No i druga kwestia: dlaczego Jarosław Kaczyński miałby w ogóle na to pozwolić. Tak, w interesie głowy państwa jest zwiększenie swoich kompetencji – w czasach I Rzeczypospolitej próbował to robić praktycznie każdy wybrany przez szlachtę król, a ostatnio Andrzej Duda, który w 2017 roku zaproponował referendum w sprawie konstytucji, ale prezes PiS w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Bo i dlaczego miałby się dzielić władzą z kimś, kogo uważa za podlotka?

Przemówienia słuchałem w sali Ignacego Daszyńskiego. Portret pierwszego premiera II RP wisiał na ścianie i zdawało się, że przygląda się Nawrockiemu przemawiającemu na ekranie telewizora. Daszyński na obrazie ma zaciśniętą pięść, przed nim leżą rozrzucone dokumenty. Widział wiele w swoim życiu. Gdy sam jechał na zaprzysiężenie prezydenta Narutowicza, został napadnięty przez prawicowych bojówkarzy, przed którymi schronił się w bramie. Zaciśnięte usta podpowiadają, że portret mógł być malowany z grubsza w tamtych szczególnych dla Polski chwilach.

Wychodząc na sejmowy korytarz, jeszcze chwilę rozmawiałem z politykami. Aleksandra Leo powiedziała mi, że przemówienie zapamięta jako konfrontacyjne i dzielące, i że Nawrocki nie skorzystał z szansy, aby pokazać się z innej strony. Pisowcy pobiegli od razu do swoich wyborców czekających na nich pod bramą Sejmu. Za bardzo nie chciał też rozmawiać Adam Bielan, za którym wychodziłem gęsiego z Sejmu.

Tłum na jego widok wpadł w ekstazę. – PANIE POŚLE, KOCHAMY PANA! WSZYSTKICH Z PIS-U KOCHAMY! – słyszałem. Ręce były wyciągane jak na widok świętego, pani stawała na palcach, żeby chociaż dotknąć Bielanowej łysiny. Ale na Boga, to tylko Bielan, to nawet nie jest Błaszczak, nie mówiąc o Kaczyńskim. Rozglądałem się, czy ktoś czasem zaraz nie poda posłowi dziecka do ucałowania, jak na widok papieża.

– A to mój przyjaciel z Włoch, przyjechał do nas specjalnie. Jest od Giorgii Meloni – powiedział poseł, pokazując faceta, który stał przede mną, i tłum rąk runął na Włocha. – Bondziorno, bondziorno! – krzyczeli pisowcy. Było tak ciasno, że nie mogłem już stamtąd uciec. Dlatego przepraszam wszystkich, którzy zrobili sobie zdjęcia ze mną, robiąc sobie zdjęcie z Bielanem. Mam nadzieję, że nie popsuje to państwu pamiątki z tego szczególnego dnia, który na pewno zapamiętają państwo na długo 

2025-08-12

Jan Rojewski