Wyrastały na obrzeżach miast i w weekendy przyciągały tłumy. Nie tylko miłośników motoryzacji – także przestępców. Gotówka krążyła tu w dużych ilościach.
Cofnijmy się do 1988 r. 47-letni poznaniak, Marian Miszalski, maszynista kolejki wąskotorowej, planował sprzedać wysłużonego malucha i kupić coś młodszego. 29 września wyszedł wcześniej z pracy, mówiąc kolegom, że jedzie na giełdę. O 10 był już na torze wyścigowym pod Poznaniem – tam działała jedna z największych giełd w kraju.
Następnego dnia jego żona zgłosiła zaginięcie. Marian nie wrócił do domu, a ona wiedziała tylko, że chciał sprzedać auto. Milicja sprawdzała szpitale, areszty, izby wytrzeźwień. Kluczowe było ustalenie, czy Marian w ogóle dotarł na giełdę. Nie udało się znaleźć nikogo, kto by go tam widział. Zniknął też jego fiat 126p. Sprawa utknęła w martwym punkcie.
Milicja opublikowała zdjęcie zaginionego z apelem o kontakt. Efekt był natychmiastowy – zgłosił się młody człowiek, który kupił malucha od Miszalskiego 29 września. Marian przyjechał na giełdę ok. godz. 10 popielatym fiatem. Wystawił go za 970 tys. zł. Pół godziny później świadek zainteresował się autem. Po próbnej jeździe doszło do transakcji.
Kupujący zaproponował Marianowi podwózkę do Poznania, ale ten odmówił – twierdził, że jest z kimś umówiony. Może nie chciał ryzykować, mając przy sobie sporą gotówkę. Został na giełdzie jeszcze ponad godzinę, rozglądając się za kolejnym autem. Czy faktycznie na kogoś czekał – nie wiadomo.
Wkrótce pojawili się kolejni świadkowie. Widzieli, jak Marian odjeżdża syrenką. Niestety, nikt nie zapamiętał twarzy kierowcy.
Trzy miesiące później kryminalni zwrócili się do mnie z prośbą o nagłośnienie sprawy w „997”. W trakcie realizacji zdjęć w Poznaniu i okolicach dotarła do nas sensacyjna wiadomość: 15 grudnia doszło do kolejnego dramatu na autogiełdzie. Tego dnia do Poznania przyjechali państwo Ząbkowscy z Lublina, by kupić auto. Poznańska giełda uchodziła za jedną z najlepszych w kraju. Pan Henryk pojawił się tam tuż przed godz. 9, szukał malucha. Od dłuższego czasu obserwował go potężny mężczyzna, który w końcu zaproponował mu trzyletniego fiata w świetnym stanie. Henryk był zainteresowany, ale gdy usłyszał, że auto stoi 15 km dalej – bez kół, na podnośniku – zrezygnował.
Po godzinie ruszył do wyjścia. Znów natknął się na mężczyznę i dał się namówić na jazdę do Buku, gdzie miał stać fiacik. Wsiedli do syrenki i po godz. 10 opuścili giełdę. Henryk zdziwił się, widząc na tylnym siedzeniu harmonię bez futerału.
Nie minęła godzina, gdy zakrwawiony, z ranami głowy, wtargnął na komisariat milicji w Buku. Krzyczał: „Chciał mnie zabić!” – i opowiedział, co się wydarzyło.
Po przejechaniu około 12 km kierowca syrenki nagle wyjął zza siedzenia młotek i kilkakrotnie uderzył pasażera. Henryk wyrwał mu narzędzie i oddał kilka ciosów. Auto stanęło, a kierowca osunął się bezwładnie.
Nie mogąc otworzyć drzwi, Henryk wybił szybę młotkiem i uciekł. Ukrył się za drzewem i spisał numery rejestracyjne syrenki. Podał je dyżurnemu w Buku, który natychmiast ogłosił blokadę dróg. Milicjanci przeczesywali północ województwa. Bezskutecznie. Nazajutrz okazało się, że Henryk pomylił jedną cyfrę. W kartotekach pod wskazanym numerem figurowała ciężarówka.
Okazało się, że Henryk dobrze zapamiętał twarz napastnika i wspomniał, że kierowca syrenki był mocno poraniony i musiał szukać pomocy medycznej.
Milicja sprawdziła placówki zdrowia w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. W Buku pokazano personelowi portret pamięciowy sprawcy. Młoda pielęgniarka od razu przypomniała sobie, że pod koniec września wpadł ranny w głowę mężczyzna z Niebuszewa, którego znała. Twierdził, że miał wypadek na motocyklu. Opatrzono go, miał trafić do szpitala, ale uciekł.
Już miano jechać do Niebuszewa, gdy milicjant zapytał: „Czy on gra na harmonii?”. Dziewczyna odparła, że z tego, co wie, grał kiedyś w orkiestrze.
Zaskoczonego 47-letniego Mieczysława Stachowiaka – rencistę zatrudnionego w PGR-ze – zatrzymano pół godziny później. Twierdził, że to Henryk go zaatakował w syrence. Kryminalni szybko powiązali sprawę z zaginięciem Mariana Miszalskiego. Przeszukano okolice Gaju Wielkiego, gdzie doszło do napaści. Po kilku godzinach znaleziono zwłoki Mariana w stanie daleko posuniętego rozkładu. Po tym Stachowiak przyznał się do zbrodni. Program telewizyjny emitowaliśmy już ze świadomością, kto był sprawcą obu zdarzeń, ale milicja wciąż potrzebowała świadków, którzy widzieli Mariana 29 września na giełdzie w towarzystwie zabójcy. Dowody były konieczne, bo syrenka została dokładnie wyczyszczona.
Stachowiak miał szczęście – wówczas najwyższą karą było 25 lat więzienia. I tyle dostał.
Zmieniłem wszystkie personalia poza nazwiskiem skazanego.