Choć wojna trwa już dziewięć i pół miesiąca, a w tym czasie mieszkańcy doświadczyli masowych bombardowań, walk ulicznych, głodu i wielokrotnych nakazów ewakuacji, wielu Palestyńczyków nadal mieszka na północy Strefy Gazy. Według różnych szacunków może być ich nawet około 350 tys. Pomimo że ich życie zmieniło się w koszmar, którego końca nie widzą, nie chcą wyjeżdżać na południe regionu, do czego nakłania ich armia izraelska. Niezależnie od spotykających ich nieszczęść i cierpień, za nic nie chcą opuścić swej ziemi. Ponieważ dziennikarze mają zakaz wstępu do Strefy Gazy, „Le Figaro” przeprowadziło z niektórymi z ocalałych wywiady na odległość.
Od początku wojny, której bezpośrednim punktem wyjścia był atak terrorystyczny Hamasu 7 października, ci mężczyźni, kobiety i dzieci tułają się po terytorium miasta Gazy w poszukiwaniu schronienia, próbując przetrwać. 35-letni Mountasser Salah Saquer stracił rachubę, ile razy musiał się przenosić w nowe miejsce. Najpierw schronił się z żoną i dwójką dzieci w szpitalu Al-Aksa. Spędzili tam 26 dni. Słuchając jego opowieści, można dojść do wniosku, że nie był to zły czas. – Wojna nie była tak brutalna jak obecnie – wyjaśnia mężczyzna. – Mieliśmy wodę, prąd…
Rzeczy rodziny w jednej torbie
Rodzina zmuszona jednak była do opuszczenia terenu szpitala. Udali się najpierw do teściów Mountassera. Ale ich dom został zbombardowany. – Tutaj zginął mój syn Majid. Miał pięć lat. Zginął mój teść, żona została ranna, a ja straciłem oko. Zwłoki chłopczyka przewieziono do szpitala, ale ojciec nie miał możliwości się z nim pożegnać i opłakiwać go: – Pochowano go w zbiorowej mogile, nie wiemy, gdzie – wyjaśnia. – Straciliśmy dom, meble, naszą pamięć. Nic nam nie zostało. Nie jest łatwo przenosić się z miejsca na miejsce: robimy to z konieczności. Musimy chronić naszą córkę – mówi. Rodzina nigdy nie przebywa w tym samym miejscu dłużej niż 20 dni.
Wszyscy mieszkańcy, którzy jeszcze pozostali w strefie, nieustannie się przemieszczają, ale podróżują z absolutnym minimum: pieluchami dla dzieci i odrobiną jedzenia, jeśli je mają. Rzeczy całej rodziny często mieszczą się w jednej torbie. Jak opowiada 25-letnia Darren al-Danaf, nie zabiera niczego dla siebie ani męża, jedynie ubrania dla dwójki dzieci i kilka gier. Podkreśla także, że zawsze ma przy sobie recepty na leki – jest w czwartym miesiącu ciąży. Od początku wojny mieszkali w 11 różnych miejscach. Mają swoje przyzwyczajenia. – Ja niosę naszą dwuletnią córkę, a mój mąż naszego trzyletniego syna – wyjaśnia. Chłopczyk ma trudności z chodzeniem: na początku grudnia podczas ucieczki przed walkami został ranny w nogę i twarz.
Tragiczny los dzieci
Los dzieci jest zresztą najbardziej palącą kwestią, wzbudzającą obawy wszystkich. – Kiedy przenosimy się z miejsca na miejsce, staramy się ich nie zgubić ani nie upuścić, jeśli musimy iść szybko – mówi 55-letnia Darda al-Nunu, stojąca na czele 10-osobowej rodziny. Od początku wojny ona i jej bliscy byli wysiedlani już 14 razy. Kobieta martwi się fizycznymi i psychicznymi konsekwencjami takiego trybu życia i traumatycznych doświadczeń dla najmłodszych: – Dzieci dużo płaczą. Niektóre zaczęły się jąkać, inne przestały mówić.
Dokąd mogą udać się mieszkańcy, uciekając pod bombami? – Kiedy muszę uciekać, patrzę w niebo i modlę się do Boga, aby wszystko się skończyło – przyznaje Darda al-Nunu. – Tak naprawdę nie wybieramy, dokąd idziemy – dodaje Darren al-Danaf. Młoda kobieta opowiada, że wypracowała „techniki przetrwania”: – Musimy szybko przystosowywać się do nowych miejsc, do nowych ludzi i warunków. Kiedyś w 22 osoby musieliśmy spać w jednym pokoju, mężczyźni i kobiety, wszyscy razem. Ucieczka oznacza koniec wolności i prywatności. Palestyńczycy przebywający w Gazie, gdzie są w skrajnie trudnej sytuacji, pozbawieni środków do życia, starają się przetrwać, stawiając na solidarność. Mieszkańcy pomagają sobie nawzajem, jak mogą, dzieląc się ubraniami, wodą czy odrobiną jedzenia, którą uda im się zdobyć, zazwyczaj ciecierzycą z puszki czy płaskimi chlebkami. – Kiedy zabraknie miejsc, gdzie będziemy mogli się schronić, rozbijemy namioty na ulicach – mówi Darda al-Nunu.
Zostać za wszelką cenę
Mieszkańcy gotowi są na wszystko, byle pozostać w mieście, i odmawiają udania się na południe regionu, jak nakazują im Izraelczycy. – Nie chodzimy do miejsc, które wydają się bezpieczniejsze czy wygodniejsze. Udajemy się tylko tam, gdzie każe nam iść armia izraelska – mówi Mountasser Salah Saquer. – Jeśli każą nam pójść na wschód lub na zachód miasta, pojedziemy. Ale nigdy nie wyjedziemy z miasta i nie pojedziemy na południe! Tu się urodziłem, to jest moje miasto. Jeśli mam umrzeć, chcę umrzeć tutaj.
To pragnienie pozostania w swoim mieście za wszelką cenę – mimo koszmarnych warunków i niebezpieczeństwa – uderzyło Alexandre’a Chatillona, dyrektora organizacji pozarządowej Super Novae. Przebywał niedawno w Strefie Gazy, próbując stworzyć program pozwalający na dożywianie dzieci, który ma być finansowany przez francuskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jako jednemu z niewielu udało mu się udać do miasta Gaza. – To apokaliptyczny krajobraz. Dzieci są pozostawione same sobie, bawią się na gruzach lub w na wpół zrujnowanych domach. Ich rodzice znajdują się w niewiarygodnie trudnej sytuacji, żyją w koszmarnych warunkach. Ale nie chcą porzucać swojego miasta – potwierdza. Mimo że życie na południu Strefy Gazy wydaje się łatwiejsze i pojawiają się tam już nawet pozory zalążków normalnego życia.