„Koniec klatek, koniec cierpienia”
Pierwszy krok za nami?
Podczas listopadowych wędrówek po cmentarzach wciąż miałam przed oczami okładkę z ANGORY nr 43 – przerażony pyszczek futrzarskiego zwierzątka uwięzionego w oczekiwaniu na śmierć. Na śmierć nieuchronną właśnie po to, by jedna z drugą pańcia mogła pokazać się choćby z okazji „odwiedzin” grobów 1 listopada. Napatrzyłam się na futra, futerka, kołnierze i wszelkiego rodzaju futerkowe ozdóbki – co jedne, to droższe, co jedne, to głośniej przeczące głosem pomordowanych zwierząt.
W tej samej ANGORZE przeczytałam tekst pt. „Koniec klatek, koniec cierpienia”. Ustawa zakazująca (bezwzględnie? – to się okaże…) hodowli zwierząt na futra połączyła na chwilę posłów z różnych opcji. Ale do zwycięstwa przeciwników śmierci zwierząt jeszcze daleko. Na pewno hodowcy nie odpuszczą. I pewnie nie odpuszczą pańcie, którym wydaje się, że bez futrzanego okrycia grozi im zamarznięcie w temperaturze plus 10 stopni Celsjusza. Czy naprawdę musimy zabijać, aby przeżyć?
Nie chcę dyskutować o potrzebie jedzenia mięsa – tu na pewno zostanę przegłosowana. Ale czy musimy odziewać się w skóry i futra? Przecież mamy mnóstwo zamienników (pomijam ocieplenie klimatu, które powoduje, że raczej zmierzamy do coraz cieńszej i lżejszej odzieży), łącznie z takimi, które do złudzenia przypominają futro lub skórę. Nie wyobrażam sobie włożenia czegoś, co naznaczone jest śmiercią i cierpieniem. Podobnie wychowałam dzieci – one także nie włożą takiej odzieży. No chyba że zostaną postawione przed wyborem – zamarznąć gdzieś na Alasce albo upolować sobie odpowiednie okrycie… A wystrojonym pańciom proponuję zapoznać się z technikami „pozyskiwania” ich ukochanych strojów. Na przykład lisa najlepiej po prostu… zatłuc, bo krew może zniszczyć cenne futro, a użycie gazu spowoduje wypadanie włosa. No to bejsbolem go! ANNA MAJEWSKA, Łódź
Trzeźwym okiem
Nie możemy zostać obojętni i musimy zauważać gęstniejące nad naszymi głowami myśli nami rządzących. Myśli skłębione wokół problemu alkoholizmu w kraju. Tęgie głowy, prężne intelektualnie, stanowiące zwieńczenie nienagannych, mocarnych sylwetek zasiadających w ławach sejmowych i rządowych zdefiniowały problem, który od pokoleń jak gangrena zżera zdrowy organizm naszego społeczeństwa. Gdyby chodziło jedynie o zdefiniowanie, pewnie poradziłby sobie z tym może nawet ktoś mniej światły od przywódców narodu. Nasze elity, jak na elity przystało, poszły dalej. Znalazły sprawcę upodlającego naród nałogu, wskazały go palcem sprawiedliwości i – wypowiadając mu wojnę – skazały go na wstyd i życie w bezlitosnej i strasznej abstynencji w sanatoryjnej rzeczywistości.
Tak właśnie – Drodzy Państwo – dzięki najmędrszym z mądrych została rozwiązana największa (wręcz dziejowa) zagadka narodu zamieszkującego obszar w dorzeczach Odry, Wisły i Bugu. Teraz już wiemy, że za panoszący się w naszym kraju alkoholizm odpowiedzialni są – dający upust swoim deprawacjom w obiektach sanatoryjnych – emeryci. Wyrazy najwyższego szacunku dla głów rodzących myśl tak przenikliwą, prowadzącą do takich odkryć. W tym miejscu uwypukla się różnica między mną (zwykłym śmiertelnikiem) a tymi, którzy stanowią prawo. No bo taki szary, zwykły obywatel – który nie potrafi patrzeć przenikliwie i wyciąga złe wnioski z obserwacji otaczającej rzeczywistości – mógłby pomyśleć, że alkoholizm w naszym kraju ma się dobrze, a może nawet coraz lepiej, z innych powodów.
Może należałoby zwrócić uwagę na powszechną dostępność wysokoprocentowego alkoholu w „naczynkach” (buteleczki 50 – 70 ml) umożliwiających łatwą, szybką i nierzucającą się w oczy konsumpcję w miejscach publicznych. Takie bary „szybkiej” obsługi istnieją praktycznie we wszystkich spożywczych sieciówkach. A szczególne miejsce zajmują w przybytkach z zielonym, bezogonowym płazem stanowiącym ich logo. W trakcie pisania tych słów nawiedziła mnie pewna odkrywcza myśl, nakłaniająca do stwierdzenia, że to, o czym mówiłem akapit wyżej, jest bez sensu. Teraz dopiero zrozumiałem, czym kierują się rządzący naszym krajem. Skoro bowiem społeczeństwo się starzeje i jest coraz więcej emerytów, wszystkie działania prewencyjne należy skierować w ich stronę. I właśnie przez wprowadzenie zakazu alkoholu w sanatoriach gremialnie spadnie jego sprzedaż i spożycie.
Idźmy dalej tym tropem. Ludzi młodych czy wręcz dzieci jest coraz mniej, więc niech piją „na zdrowie”. Żeby to ułatwić, można wprowadzić sprzedaż „na kieliszki” w takich miejscach jak piekarnie czy apteki. Oczywiście z zastrzeżeniem, że nie będą obsługiwani emeryci (ze względu na dominację w społeczeństwie) płci – rzecz jasna – obojga. Przekonany o trafności swojego rozumowania – uważam, że należy iść za ciosem i jeszcze bardziej ułatwić (nie wiem tylko jak) dostęp do alkoholu niektórym, mniej licznym, ale bardzo wartościowym grupom społeczeństwa. Mam tu na myśli zwłaszcza przezacnych parlamentarzystów i ministrów. Niech sejmowe toasty wznoszone przez nich w – było nie było – miejscu pracy utwierdzają ich w poczuciu pracy dla kraju i pozwalają na trzeźwe spojrzenie na naszą rzeczywistość. Na zdrowie. STAŁ(R)Y CZYTELNIK
Wrocławski most
We Wrocławiu nad Odrą jest most wiszący wybudowany w 1910 r. Przetrwał wojny i komunę. Poczciwe mościsko ze względu na wiek i ciekawą konstrukcję wpisano do rejestru zabytków, a miasto postanowiło ten ciekawy zabytek wyremontować. A przy okazji umieścić na pylonie tablicę z informacją o historii mostu, przy czym nazwy przedwojenne (Kaiserowskie) „most Cesarski” oraz (Freiheitsbrücke) „most Wolności” – od roku 1947 jest to most Grunwaldzki – napisać w oryginale. Pomysł ratusza zgorszył okropnie Prezesa, który oświadczył, że to germanizacja mieszkańców Dolnego Śląska, a on do tego nie dopuści i będzie dręczył urzędników do skutku. Panie Kaczyński, litości, jak ty nas traktujesz?
My nie jesteśmy kawałkiem plasteliny, z której każdy może ulepić, co chce! Szanowny panie, widać, że nie odrobił Pan lekcji z historii i nie wie, że po rabunku naszych ziem przez dwóch cesarzy i carycę, która nie przepuściła żadnemu wąsatemu dragonowi i tak się napalała, że o mało Carskiego Sioła nie podpaliła, rabusie na uszach stawali, żeby Polaków wynarodowić, pozbawić więzi nas łączących i żebyśmy się stali szarą masą, która miała się rozpuścić w obcych społeczeństwach, ale byliśmy twardzi – nie pomogły szyldy pisane obowiązkowo cyrylicą czy niemieckim gotykiem, kibitki i Syberia.
Na nic się zdały zakazy używania języka polskiego w szkołach i urzędach, wieszania symboli narodowych. My, Polacy, na represje odpowiadaliśmy powstaniami, przyprawiając Moskwę czy Berlin o ból głowy. Przegrywaliśmy je po kolei, ale nadzieja, że w końcu wygramy, nie słabła. W końcu victoria, trzecie powstanie śląskie wygrane – ponad połowa Górnego Śląska do Polski. Powstanie wielkopolskie wygrane – Wielkopolska do Polski, Niemcy z Warszawy wypędzeni, bolszewicy pogonieni, tak że im gacie z tyłków pospadały. Polska wróciła na mapę Europy. Przetrwaliśmy najazd barbarzyńców z zachodu i bolszewię ze wschodu.
I co, straciliśmy tożsamość? Zapomnieliśmy języka narodowego czy się zgermanizowaliśmy, zrusyfikowaliśmy? Czy kilka słów po niemiecku lub chińsku zrobi z nas Niemców albo Chińczyków? Czy tego, czego nie udało się dokonać dwóm cesarzom i rozpustnej carycy, uda się za pomocą kilku słów w języku niemieckim na pylonie zabytkowego mostu? Panie Kaczyński, litości, weź się ogarnij i zanim coś powiesz, dobrze się zastanów, a urzędników z wrocławskiego ratusza zostaw w spokoju, żeby mogli wyremontować szacowny zabytek. I na koniec tak po lwowsku: Ta nacu Szanowny Pan robi taki hecy? RYSZARD PORĘBSKI
Już bliżej natury się nie da
Kierując się owczym pędem, a także przykładem znajomych i delikatnymi wprawdzie, ale jednak naciskami rodziny, wynalazłem siedlisko na wsi i wyprowadziłem się tam z naprawdę dużego miasta. By być bliżej natury. Skala tego, jak pokochała mnie natura, a w zasadzie to jej niektórzy przedstawiciele, zaskoczyła mnie niezmiernie. Pierwsze upatrzyły mnie sobie krety. Elegancki trawniczek przed domem, duma pierwszego sezonu mojego wiejskiego życia, zaczął przypominać Tatry w mikroskali. Przecież są elektroniczne odstraszacze – pomyślałem. Zaraz po nieudanych próbach z naturalnymi środkami kupiłem więc takowe, które jednak okazały się zupełnie nieskuteczne. Były jeszcze gorsze, bo kretów nie odstraszały, wymagały za to częstej wymiany baterii. Chyba krety są w zmowie z ich producentami. Kilka krzaków ziemniaków, które posadziłem z zamiarem w pełni ekologicznej uprawy, zjadła stonka.
Do dziś zachodzę w głowę, skąd ten niepozorny owad wiedział, że w zupełnym pustkowiu jest kilka kartoflanych roślin. Zupełnie jej nie przeszkadzało to, że uprawa była ekologiczna. Mam wrażenie, że nawet się ucieszyła, bo nie musiała omijać jakichś trujących preparatów. Potem na strychu dało się słyszeć chrobotanie o różnym natężeniu i częstotliwościach.
Wkrótce miałem na własne oczy zobaczyć miłe zwierzątko wspinające się po drzewie pod mój dach. To była kuna, jak objaśniły mi internety. Znów kolejne środki odstraszające i noce przerywane harcami nad stropem. Po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się do wspólnego egzystowania. Później zaatakowały mnie bobry.
Pamiętam, jak cieszyłem się, gdy zobaczyłem pierwszego osobnika na moim małym stawie. Cieszyłem się, bo to był według mnie dowód na to, że woda jest czysta. Szybko minęła mi radość, gdy znalazłem pierwsze powalone drzewa, które z taką nadzieją sadziłem jakiś czas temu. Trzeba było wszystkie drzewka zabezpieczyć siatką, całość szczelnie grodzić i co jakiś czas dozorować, co wcale nie uchroniło terenu od dalszych szkód. Kolejne pojawiły się dziki na trawniku koło domu. Pamiętałem, że „dzik jest dziki…” i „kto spotyka w lesie dzika, ten na drzewo szybko zmyka”, ale Brzechwa nie napisał, gdzie zmykać, gdy takie spotkanie międzygatunkowe ma miejsce na trawniku bez drzew. Kiedy już myślałem, że to wszystkie plagi zwierzęce, pojawił się na działce borsuk. Nie wiem, czy był sam, ale zrył powierzchnię wokół drzewa tak głęboko, że nie było wątpliwości, co to za stworzenie.
Za to nornice wyjadły cebulki roślin zaraz pod powierzchnią, zostawiając jedynie pajęczynę podziemnych korytarzy, świadczących o ich obecności. Stało się tak, mimo że cebulki były przezornie posadzone w koszyczkach plastikowych. Od czego jest jednak pomysłowość zwierząt. Gdzieś w przerwie pomiędzy jednymi a drugimi szkodnikami zauważyłem szczury na kompoście. Na szczęście technologia zwalczania tych gryzoni jest dobrze rozpracowana, więc udało mi się pożegnać je szybko. Uciekły po prostu, jak to szczury. Sarny wyjadły wczesną wiosną wyrastające po zimie kwiatki, które żona z takim zapałem pielęgnowała przez cały poprzedni rok. Wrony siwe upodobały sobie drzewo orzecha włoskiego do tego stopnia, że wywalczenie każdego owocu wymaga nie lada wysiłku. Wywieszanie atrap drapieżników wywołuje – mam wrażenie – jedynie pusty śmiech wron.
Tak samo jak dziki śmieją się w głos, gdy sąsiedzi próbują je odstraszać petardami hukowymi. Teraz czekam na to, że na ulicy obok domu zobaczę białego niedźwiedzia. Jednak to chyba niemożliwe, bo byłaby to już jedenasta plaga, a tych – jak powszechnie wiadomo z Pisma – może być tylko dziesięć. ALEKSANDER POPOWSKI
NOP
Zastanawiam się nad głowami państw – prezydentami i premierami – wybranymi z wybranych. I nad wybranymi spośród (w)skazanych, nad mężami godnymi zaufania i mężami swoich żon, nad ludźmi bez skaz i ze skaz ulepionymi, nad bohaterami i tchórzami, nad pozwalającymi żyć obywatelom i autokratami, nad ukrywającymi się na stanowiskach przed wymiarem sprawiedliwości i nieskazanymi – pełniącymi swoje funkcje dzięki uniknięciu złapania za wcześniejsze przestępstwa.
To „śmietanka” międzynarodowych zbrodniarzy wojennych w osobach: W. Putina i B. Netanjahu. To wrogowie swoich społeczeństw: Kim Dzong Un, A. Łukaszenko i Ajatollah Ali Chamenei. To mistrz propagandy sukcesu i kontroli nad państwem V. Orbán. To jedyny na ziemi ponad wszelkim prawem, fechtujący szantażem gospodarczym i cłami, skazany za popełnienie 34 przestępstw, prezydent kraju w oparach fentanylu – D. Trump. Jest jeszcze ktoś, komu drogę na świecznik ułatwiło przedawnienie grzechów, a chce być jak amerykański Donald… w czerwonym krawacie i z kciukiem w górze.
To nasz polski leśny darczyńca „po pysku”, hotelowy darczyńca „po pannie”, mieszkaniowy biorca „po kawalerce”, autor książki o kryminaliście pt. „Spowiedź Nikosia zza grobu”, a jednocześnie bohater opasłego opracowania pokontrolnego zalatującego kryminałem pt. „Spowiedź NIK zza kołnierza K. Nawrockiego” – to Tadeusz Batyr. Jest też polski były premier J. Kaczyński, który nie może dojść do siebie po dojrzeniu owocu swoich decyzji (poparcia kandydata na prezydenta). Tenże owoc staje się, o zgrozo, niesterowalny, samowolny, jako prezesowski NOP – Niepożądany Odczyn Powyborczy.
Szukam nazwy jednostki chorobowej J. Kaczyńskiego za to odpowiedzialnej i znajduję – to tęsknota za Polską Rzeczpospolitą Ludową (PRL). Jej miłośnik, zafascynowany rolą pierwszego sekretarza PZPR, widzący w tej roli siebie, chcący mieć pod ręką Prezydenta RP na gwizdek. W tej roli stworzył przecież na wzór PRL wybieraną przez polityków Krajową Radę Sądownictwa (wbrew Konstytucji), przyklepał bezprawie podpisem sterowalnego dyżurnego Andrzeja D. Wcześniej NOP dał znać o sobie już po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych w 2023 r., kiedy to czerpanie garściami z państwowego – czyli jak w PRL z niczyjego – skończyło się po oddaniu władzy!
Urojeniem Kaczyńskiego jest samodzielna władza po wyborach w 2027 r., więc 25 października przedstawił w Katowicach populistyczny plan, który np. według S. Mentzena jest planem „ostatecznego zrujnowania naszego państwa”. Czy po ośmiu latach rządów PiS ktoś da się nabrać po raz kolejny? Partie polityczne już dziś czują krew wyborów za dwa lata, zbierają się jak bociany „w sejmikach”, by rozpocząć dopieszczanie Polaków w „locie nad kukułczym gniazdem”. Perspektywa Niepożądanego Odczynu Powyborczego nie pozwoli odjąć wyborcom od gęby niczego.
Nikt nie zrobi zamachu na „wolność” likwidacją całodobowej sprzedaży alkoholu od Bałtyku po Tatry, w licznych dziurach z kasą fiskalną. Kogo wzruszy społeczeństwo targane chorobą alkoholową i czy nietrzeźwi rodzice sami wyedukują zdrowotnie swoje potomstwo? To nic, że Polska jest na lekach opioidowych i brakuje psychiatrów nawet do leczenia innych psychiatrów z wypisywania recept. To nic, że jedna trzecia Polaków jest otyła, co jest powodem wielu innych chorób. Niejeden prezydent i premier podczas lotów nad naszym ku…m gniazdem zachodzi (ł) w głowę, dlaczego corocznie zmniejsza się populacja Polski mniej więcej o 130 tys. No i co sensownego zrobił, jak zaszedł? JANUSZ
Motłoch, a może hołota?
Pierwsze skojarzenie czytającego tytuł jest z pewnością pogardliwie negatywne i od razu rodzące pytanie: Kto tu będzie obrażany? Odpowiadam – personalnie nikt, bo będzie tu o nas, wyborcach, ludziach czynu, dosłownie wszystkich nas dorosłych żyjących nie tylko w Polsce, a użyte ksywy to osoby żyjące, stojące na czele motłochu, a może i hołoty? – w kontekście definicji, określonych przez mądrzejszych niż ja, skromny czytelnik. A zatem za „Słownikiem języka polskiego”: Motłoch – tłum ludzi zachowujących się niekulturalnie, wywołujących awantury; hołota: Wrzaskliwy, rozwydrzony motłoch.
W tej definicji jest również słowo „hołota”. Dalej za SJP: Hołota – ludzie zachowujący się niekulturalnie, ordynarnie, męty społeczne, motłoch; dawniej ludzie biedni, niewykształceni, pospólstwo (…) z czapki proso w trawy miota dla wróblów; spada z dachów krzykliwa hołota. (Mick.) (…). Wiele razy na wiecach wyborczych, w naszym czterotakcie wyborczym zakończonym wyborem kibola Batyra/Nawrockiego, a w USA skazanego prawomocnym wyrokiem D. Trumpa, oglądaliśmy w TV tłumy ludzi, w większości zwolenników polityków lub kandydatów na nich, ubiegających się o państwowe posady, za które płacimy im my wszyscy.
W mniejszości byli ci, którzy przyszli, bo akurat nie pracowali i chcieli posłuchać, co kandydat lub szef partii ma do powiedzenia, a inni, aby wrzeszczeć, gwizdać i czekać na zadymę. Jeśli tych drugich jest dużo, a policja czy własne służby porządkowe nie reagują, robi się niemiło i często słychać: Co to za motłoch?, To jakaś hołota, nie ludzie. Oby tylko tyle, bo bywa i gorzej – z ofiarami śmiertelnymi jak w USA. Tak się dzieje (oczywiście nie zawsze) na wiecach każdej partii. Gorzej, jeśli szef partii sam kreuje zachowania i przyczynia się do używania słów o motłochu i hołocie przez innych, niepodzielających jego poglądów. Już 150 lat temu F. Nietzsche napisał: W co motłoch bez dowodów uwierzył, jakże byśmy to mogli dowodami obalić? A czy my mamy nasz własny na to pytanie przykład?
Oczywiście, to wytworzony przez siwego staruszka z Żoliborza mit o „zamachu smoleńskim”. Nie tylko to. Migranci, UE, Niemcy i inne, w które pisowski motłoch wierzy. Trochę się on w naturalny sposób zmniejsza i tylko nieliczne jego dzieci i wnuki kontynuują przekaz dziadków w formie hard z pomocą AI i mediów społecznościowych. Najciekawszą analogię w definicji hołoty dostrzegłem w Panu Tadeuszu, Księga VI Zaścianek. Tam siwy staruszek Maciek, tuż przed wejściem szlachciców wysłanych z plebanii po poradę do niego, z jednej ręki karmił białe króliki liśćmi kapusty, a drugą ręką z czapki proso w trawę miota dla wróblów; spada z dachów krzykliwa hołota. No tak. Dla mnie te wróble to ci, którzy dostali na dzieci 500+, kiedy PiS objął władzę w 2015 r. Każda rodzina, bez względu na zarobki.
Był to początek grabieży PiS z ochłapami dla hołoty i kasą dla swoich, bo: Une kradno, ale sie dzielo. A że Maciek proso sypał w trawę i nie wszystkie ziarna wróble znalazły, to wróciły na dachy, bo nadchodzili inni szlachcice do Maćka z plebanii. Wróble – hołota, myślały, że też im sypną prosa, ale na klepisku, gdzie twardziej. Nic z tego. Przeszli, poszli, inni nadjeżdżali, ale też nie sypali. Jednak gdy po ośmiu latach wracali, to sypnęli więcej, bo 800+, i dalej w trawę. Po co na klepisku, gdzie trzeba mozolnie policzyć, czy wszyscy potrzebują.
Wiele wróbli wcale na wygłodniałych nie wygląda, a dalej wołają: Dawaj, dawaj, dawaj. No to dostają. I tak mamy hołotę bardziej i mniej najedzoną. A dlaczego tak tylko u nas jest? Bo ta hołota, owszem, wybiera, ale nie rządzi. Rządzi ten, kto kontroluje hołotę. Próba podjęta, ale niedokończona i oby nigdy nie była. Z poważaniem. K.J.