Zaczęło się od nadziei, którą wlał w Polaków wynik wyborów w październiku 2023 roku. Miesiąc wcześniej ulice Warszawy zapełnił marsz miliona serc – największa demonstracja polityczna w III RP, symboliczny koniec pewnej epoki. Opozycja szła wtedy razem, choć jej wewnętrzne różnice były oczywiste. Potencjalne tarcia między katolickim PSL a progresywną Lewicą zostały odłożone na bok, bo priorytetem było odsunięcie PiS od władzy. W kampanii powtarzano, że Polska potrzebuje oddechu, powrotu do normalności, ale jednocześnie, że sama negacja polityki Jarosława Kaczyńskiego nie wystarczy.
Koalicja 15 października doskonale wiedziała, że nie wygra wyłącznie będąc „antyPiS”. Minęły czasy, gdy Grzegorz Schetyna bezceremonialnie mówił, że programu nie opublikuje, „bo mu PiS ukradnie”. Tym razem Koalicja Obywatelska szła z pakietem „100 konkretów” – dokumentem, który nie był wspólnym programem całej koalicji rządzącej, ale wyznaczał ton kampanii. Wśród obietnic znalazły się m. in.: zniesienie zakazu handlu w niedzielę, postawienie najważniejszych polityków PiS przed Trybunałem Stanu, likwidacja Funduszu Kościelnego czy legalizacja związków partnerskich. Był to program kompleksowy, rozpisany na wiele sektorów życia i mówiący językiem konkretu. Zdawać by się mogło, że rządzący podpisują w ten sposób z wyborcami kontrakt.
Przez lata standardem w Polsce było przekonanie, że „wystarczy, że polityk nie kradnie”. Tym razem Tusk i jego sojusznicy mówili inaczej: państwo ma być aktywnym uczestnikiem życia obywateli. Polacy chcieli nie tylko rządów bez afer, ale także mieszkań, lepszych szkół i niższych rachunków. Co istotne, zmienił się też horyzont ambicji. W 2007 roku Donald Tusk mówił o konieczności budowy „drugiej Irlandii”, a więc Polski, która dogania Zachód. W 2023 roku brzmiało to inaczej: teraz to my mieliśmy wyprzedzić Europę. Wielu podkreślało, że są obszary takie jak cyfryzacja usług publicznych czy bankowość elektroniczna, w których Zachód został już za nami. Nowy rząd miał sprawić, by podobna przewaga pojawiła się w innych dziedzinach.
100 konkretów na 1000 dni?
Dziś, przeglądając listę „100 konkretów”, trudno odnieść wrażenie, że rząd osiadł na laurach, choć niedosyt pozostał. Z listy 100 obietnic do dziś w pełni zrealizowano 33 (po roku było ich 12, więc można żartować, że tempo reform zostało zachowane), kilkadziesiąt zrealizowano częściowo, a reszta ugrzęzła w procesie legislacyjnym. Do dużych sukcesów rządu należą: finansowanie in vitro z budżetu państwa, programy takie jak „babciowe” czy „aktywna mama” oraz uzyskanie pieniędzy z KPO.
Osobnym sukcesem – choć nieujętym w „100 konkretach” – jest polityka zagraniczna. Polska odzyskała pozycję poważnego partnera w Europie i w USA, a Radosław Sikorski stał się jedną z najbardziej wyrazistych postaci światowej debaty. Zniknęły kompromitacje w rodzaju głosowania 27:1, które przez lata symbolizowały naszą izolację. Powrót do przewidywalności i powagi sprawił, że Warszawa znów liczy się w kluczowych rozmowach o bezpieczeństwie i przyszłości Europy. Problem w tym, że Polacy nie chcą już nagradzać rządu wyłącznie za „normalność”. W oczach opinii publicznej dyplomatyczna skuteczność to standard, a nie powód do dumy. W efekcie nawet wyraźne sukcesy międzynarodowe nie przekładają się na entuzjazm wyborców w kraju.
Z kolei do porażek rządu z pewnością należy zaliczyć brak zwiększenia kwoty wolnej od podatku do 60 tys. złotych oraz brak rozliczenia polityków PiS. Do tego dodajmy, że niektóre sukcesy rządu zdążyły się zdezaktualizować. Weźmy Ministerstwo Przemysłu przeniesione do Katowic jako dowód, że państwo nie kręci się wyłącznie wokół Warszawy. Dwa lata później szyld już zmieniono, a sama instytucja wróciła do stolicy jako Ministerstwo Energii. Podobnie w edukacji: zniesienie prac domowych miało być odważnym gestem modernizacyjnym, a tymczasem cieniem na reformie kładą się fatalne wyniki maturzystów. Coraz częściej słychać pytania, czy gorsze rezultaty nie były właśnie efektem odpuszczenia nauki w domu.
Ale nawet gdyby zrealizowanych obietnic było nie nieco ponad trzydzieści, a dajmy na to siedemdziesiąt, niesmak wśród wyborców pozostałby spory. Powód jest prosty: piszę te słowa nie sto dni po zaprzysiężeniu rządu, ale niemal siedemset. Obietnice Tuska – składane w logice kampanii wyborczej – miały zbyt krótki czas na realizację, były obliczone na efekt pierwszego roku, a nie na długie, żmudne reformy. Zderzenie oczekiwań z rzeczywistością okazało się nieuniknione.
– Platforma sama podniosła sobie poprzeczkę. Nikt jej nie zmuszał do ogłaszania „100 konkretów na 100 dni” i rozbudzenia oczekiwań wyborców. Natomiast to nie znaczy, że się z tego nie podniesie. W 2017 roku, po dwóch latach rządów, notowania PiS były niższe niż dzisiejsze wyniki Platformy, a partia Kaczyńskiego potrafiła się z tego odbić – mówi w rozmowie z „Angorą” prof. Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Dawniej tak wyraźne niedotrzymanie terminu byłoby politykom wybaczone: media funkcjonowały wolniej, rytm życia publicznego wyznaczały gazety i telewizja, a oczekiwania wobec władzy były ograniczone. Premier miał czas, żeby pokazać pierwsze efekty, a wyborcy więcej cierpliwości. Dziś żyjemy w zupełnie innej infosferze. Każdy dzień rządów to setki mikroocen publikowanych w mediach społecznościowych, które natychmiast rozchodzą się wśród milionów odbiorców. Telewizja – nawet ta państwowa, która w czasach PiS pełniła rolę głównej tuby propagandowej – ustąpiła miejsca internetowi. To tam kształtuje się wyobraźnia polityczna młodszych pokoleń i to tam rozgrywa się bitwa o emocje. Problem w tym, że rząd Tuska w tej przestrzeni praktycznie nie istnieje. Na YouTubie największe kanały komentujące politykę jawnie wspierają PiS. Algorytmy premiują prostą, konfrontacyjną narrację, a ta jest domeną opozycji.
Tusk nie ma recepty na nudę?
Dochodzi do tego czynnik, który można by nazwać antropologicznym: nuda. W epoce permanentnej stymulacji nuda stała się najgroźniejszym przeciwnikiem politycznym. To ona podkopuje każdy projekt, niezależnie od jego realnych efektów. Nie chodzi o to, że rządy nie działają – chodzi o to, że nie potrafią utrzymać naszej uwagi. Jeśli więc mówimy, że gabinet Tuska zużył się w dwa lata, to co powiedzieć o Keirze Starmerze? Premier Wielkiej Brytanii rządzi dopiero rok, zdążył już rozpocząć renacjonalizację kolei, wprowadzić darmowe posiłki w szkołach, zwiększyć wydatki na zdrowie – a jednak Brytyjczycy, pytani o jego sukcesy, odpowiadają, że „nic nie robi”. Nie dlatego, że nie działa, lecz dlatego, że rzeczywistość przyspieszyła mocniej niż jego narracja.
To prowadzi do drugiej obserwacji: nie tylko się nudzimy, ale także zapominamy. Nasza pamięć polityczna skurczyła się do kilku miesięcy, czasem tygodni. Sam – choć zawodowo zajmuję się polityką – na pytanie o sukcesy obecnego rządu przez moment nie potrafiłem nic wymienić. To nie jednostkowy lapsus, lecz objaw szerszego zjawiska. Rządy Tuska nie wytworzyły kamieni milowych, które zakotwiczyłyby się w zbiorowej wyobraźni. W 2008 roku symbolem były autostrady i stadiony. Beata Szydło zapisała się w historii programem 500 plus, a Mateusz Morawiecki, choć nie zbudował ani lotniska w Baranowie, ani polskiego auta elektrycznego, w pamięci publicznej funkcjonuje jako premier „od nowoczesności”. A trzeci rząd Tuska? Z czego miałby zostać zapamiętany?
– Faktycznie, ten rząd nie ma pomysłu na siebie. Jest po prostu rządem, który odsunął PiS od władzy. Inna sprawa, że ma on mnóstwo problemów, spójrzmy np. na kwestię finansów publicznych. Jeśli poprzedni rząd zostawił kraj na skraju bankructwa, to ten może tę granicę przekroczyć, a potem Tusk skończy jak Petr Fiala – mówi Flis, czym nawiązuje do wyborów w Czechach, w których populiści najpewniej odzyskają władzę.
– W 100 konkretach nie ma efektu „wow”. Żadna z formacji tworzących Koalicję 15 października nie zaproponowała czegoś na miarę 500 plus, bo te partie do końca nie wierzyły, że przejmą władzę. Jednym z flagowych projektów koalicji była waloryzacja zasiłku pogrzebowego. To chyba mówi samo za siebie – dodaje dr Bartosz Rydliński, politolog z UKSW.
Odpowiedź na pytanie o dominantę rządu Tuska komplikuje się jeszcze bardziej, gdy spojrzymy na otoczenie. Dzisiejsza polityka nie rozgrywa się w warunkach pokoju i wzrostu, ale w epoce nakładających się kryzysów. Na wschodzie trwa wojna, która nie pozwala zasnąć Europie. Nad nami wisi kryzys klimatyczny – nie abstrakcja, lecz codzienność w postaci susz, powodzi i rachunków za energię. Kryzys migracyjny zamyka granice, a kryzys demograficzny po cichu rozmontowuje fundamenty państwa dobrobytu. W tle mamy jeszcze coś, co wydaje się najmniej uchwytne, a zarazem najbardziej brzemienne w skutki: galop technologiczny. Sztuczna inteligencja zmienia rynek pracy szybciej niż kiedykolwiek robiła to globalizacja.
– Żyjemy w strasznym świecie – mówi „Angorze” dr Bartosz Rydliński. – Gdyby nie pandemia, i PiS, i Trump utrzymaliby władzę. Każdy, kto dziś rządzi, musi mierzyć się z problemami, których ciężar jeszcze dekadę temu byłby nie do pomyślenia. I może problem tkwi nie tyle w tym, że politycy nie dowożą, lecz w tym, że żadna władza nie jest w stanie dorównać tempu kryzysów, które rozgrywają się równocześnie.
W takim krajobrazie naturalną przewagę mają konserwatyści. Nie dlatego, że proponują realne odpowiedzi, ale dlatego, że oferują najprostsze ukojenie: opowieść, że dawniej było lepiej. Że w chaosie teraźniejszości można schować się w bezpiecznym obrazie przeszłości, nawet jeśli jest to przeszłość wyidealizowana. To tłumaczy, dlaczego alt-prawica rośnie w siłę w całej Europie i dlaczego tak trudno jest dziś progresywistom. Bo świat już jest progresywny sam z siebie – wystarczy rozejrzeć się dookoła, by zobaczyć zmiany. A skoro zmiana stała się codziennością, to polityczne zwycięstwo odnosi ten, kto obieca jej kres.
To nie znaczy, że progresywiści mają rezygnować ze swojej agendy. A jednak ci, którzy weszli do rządu Tuska, nie byli już lewicą spod znaku Leszka Millera – pragmatyczną, centrową, gotową do kompromisu w imię udziału we władzy. Hasła dotyczące in vitro (najmniej kontrowersyjne), aborcji czy związków partnerskich rozpalały lewicowe głowy, ale w dużej mierze na próżno. Pojednanie ich z konserwatywnym PSL okazało się po prostu niemożliwe. I nie chodzi tylko o uwalenie jednego czy drugiego projektu. Bardziej o styl – komunikacyjny chaos, spektakularne porażki w Sejmie, upokorzenie rządu, którego własne ustawy przepadały w głosowaniach.
Tusk, obserwując potyczki swoich koalicjantów, coraz częściej uderzał pięścią w stół. Gest pozostał ten sam co kiedyś, ale ciężar był zupełnie inny. Nie było w nim już siły patriarchy, który potrafi ustawić krnąbrne dzieci w szeregu. Raczej echo dawnego autorytetu. Sześćdziesięcioośmioletni premier nie jest już tym samym człowiekiem, który osiemnaście lat wcześniej po raz pierwszy przejmował władzę. Teraz refleks przygasł, reakcje stały się gwałtowniejsze, mniej przemyślane. Jego zaplecze medialne – choć pracuje na pełnych obrotach – nie jest w stanie przykryć tej zmiany. Kamera wyłapuje nie tylko słowa, ale i moment zawahania i irytacji. To drobne sygnały, ale w epoce nieustannej ekspozycji publicznej właśnie one stają się głównym komunikatem. Nic więc dziwnego, że media zaczęły spekulować, kto mógłby Tuska zastąpić, najczęściej wskazując Radosława Sikorskiego. – Nie jestem pewien, czy to człowiek, który poradziłby sobie z pogodzeniem tak różnych koalicjantów. Pamiętajmy też, że Sikorski nie jest politykiem ludowym. Przyjmuje dość wyniosłą pozę i mieszka w dworku. Ciekawą kandydatką na premiera byłaby za to Elżbieta Łukacijewska, była wójt Cisnej i wieloletnia europosłanka PO. Taka zaskakująca kandydatura mogłaby kompletnie rozmontować strategię PiS – mówi Jarosław Flis.
Nic więc dziwnego, że wobec takich spekulacji Tusk próbował wzmocnić swoje przywództwo. Latem otrzymał wotum zaufania od Sejmu i powołał rzecznika rządu. Został nim Adam Szłapka. To polityk pracowity, dostępny, odbierającym telefony o każdej porze. Niebojący się trudnych pytań, a na konferencjach udzielający rzutkich odpowiedzi. Ale jego wpisy w mediach społecznościowych nie osiągają nawet połowy zasięgów, jakie mają wrzutki Mentzena czy innych twarzy prawicy. Nie dlatego, że Szłapka jest nieudolny. Po prostu opozycja zaczęła swój medialny tour de force dużo wcześniej, a rząd Tuska od początku grał w defensywie.
Pomóc mogła w tym TVP. W „100 konkretach” punkt 99 brzmiał jasno: Odpolitycznimy i uspołecznimy media publiczne. Zlikwidujemy Radę Mediów Narodowych. Natychmiast zatrzymamy finansowanie fabryki kłamstw i nienawiści, jaką stała się TVP i inne media publiczne. Zgodnie z naszym zobowiązaniem przeznaczymy 2 mld zł z TVP na leczenie raka. Po dwóch latach z tej deklaracji zostało niewiele. Telewizja Polska nadal jest jawnie rządowa. Owszem, brakuje jej jadu, którym karmiła widzów za czasów Jacka Kurskiego. Nie ma już szczucia na mniejszości, na opozycję nie wylewa się codziennie hektolitrów pomyj, ale nie jest to też instytucja uspołeczniona czy odpolityczniona. Zamiast przełomu przyszła decyzja polityczna: telewizja, choć bardziej stonowana, nadal pozostała tubą rządu.
A krótka pamięć wyborców robi resztę. Coraz częściej i zupełnie niesłusznie stawia się znak równości między obecną telewizją a tą sprzed kilku lat. Nie dlatego, że faktycznie jest równie agresywna, ale dlatego, że obietnica była radykalna, a jej realizacja połowiczna. W efekcie symbol zmiany stał się symbolem rozczarowania.
Rząd albo będzie awangardowy, albo nie będzie go wcale
Co więc ma robić rząd, żeby za dwa lata pozostać przy władzy? Samo administrowanie nie wystarczy. Normalność, sprawne korzystanie z pieniędzy europejskich, powaga w Brukseli – to dziś oczywistości. Polacy chcą czegoś więcej: mitu, który nada sens ich codzienności. Problem w tym, że trudno go budować, kiedy deficyt budżetowy rośnie, a połowę państwowej kasy zjadają wojsko i ochrona zdrowia.
Tuskowi od lat przypisuje się bon mot mówiący, że „ten, kto ma wizję, powinien iść do lekarza”. W rzeczywistości te słowa powiedział Helmut Schmidt, kanclerz Niemiec, który z nieufnością patrzył na każdą wielką ideę. Dziś to zdanie brzmi jak relikt innej epoki. Bo właśnie wizja jest jedynym lekarstwem na polityczną nudę i krótką pamięć wyborców. Kolej, energia, cyfrowa rewolucja – cokolwiek będzie symbolem tej władzy, musi być czymś, co poruszy wyobraźnię, a nie tylko dziennik ustaw. Dlatego też brutalna prawda jest taka, że rząd Tuska albo będzie awangardowy, albo nie będzie go wcale.