Troje bliskich moich znajomych przesłało mi, i to zdaje się na pocieszenie, ten sam tekst, który mnie rozsierdził. (Czy jest jakaś koordynująca to centrala, która ma zamiar mnie wykończyć?). Pewien profesor informuje w nim: To nie jest już mój kraj. Na razie udaję się na emigrację wewnętrzną, albowiem w Polsce 1 czerwca upadła demokracja. To znaczy, że co? Że jakby 300 tysięcy wyborców zagłosowało inaczej, po myśli profesora, to byłaby demokracja, a tak to upadła? Wtedy uznałby to za swój kraj? System filozoficzny oparty na tym, jakich wyborców jest aktualnie więcej, podkreśla zastrzeżenie na razie, a więc może jeszcze demokracja do Polski wróci, kiedy te 300 tysięcy wyborców złamie nogę i do wyborów nie pójdzie. W poprzednich latach zresztą łudzono się, że ci wyborcy wymrą, niestety, w tych wyborach okazało się, że są młodzi i nie można na to liczyć.
Obciążanie winą wyborców za to, że głosują nie tak, jak by należało, było już aktywne po pierwszej turze, ale wówczas można było je wziąć za formę specyficznej agitacji, która polega na obrażaniu tych, których chce się pozyskać. Tu moim faworytem stał się prof. Radosław Markowski, który w Super Expressie tłumaczył, że na kandydatów PiS i Konfederacji ludzie głosują dla socjalu, co akurat rzeczywiście byłoby dowodem zidiocenia elektoratu, bo Konfederacja chce przecież właśnie socjal odebrać.
Subskrybuj