Ostatni tygodniowy test Toyoty Aygo X szczerze mnie zmęczył. Zdaję sobie sprawę, że ten „nowoczesny miejski crossover” – jak reklamują swoją nowość Japończycy – jest dedykowany raczej zgrabnej studentce niż postawnemu mężczyźnie po trzydziestce, ale nie w gabarytach (ani moich, ani auta) tym razem tkwił problem. Z założenia nie dyskwalifikuję pojazdów, w których wyglądam karykaturalnie. Przeciwnie! Na dowód mojej sympatii do „miejskich maluchów” od razu wspomnę o świetnym, uwielbianym w całej Europie wozie, czyli Fiacie 500, do którego mam olbrzymi sentyment. „Cukierkowy” Fiat doskonale sprawdzi się do przejęcia z wypożyczalni na wakacjach lub do załatwiania codziennych spraw w mieście. Niechęć do małej Toyoty nie była też skutkiem pewnej drastycznej przesiadki. Otóż poprzednim testowanym samochodem było 600-konne rasowe Audi RS7, warte grubo ponad 900 tysięcy złotych. Kilka razy miałem już do czynienia z podobnymi sytuacjami, np. gdy oddawałem kluczyk do Porsche Cayenne Coupé na rzecz Skody Scali czy wtedy, gdy zamieniałem Bentleya Bentaygę na Dacię Sandero. Po pewnym czasie w tych mniejszych i tańszych propozycjach udawało mi się znaleźć pewien sens, szczerze polubić się z nimi, a potężny kontrast potrafił doprowadzać do ciekawych, nieoczywistych wniosków. Z Aygo X było jednak inaczej…
Subskrybuj