„Chrzciny”. Recenzja Henryka Martenki

Każdy z nas, kto przeżył tamtą sobotnią noc 1981 roku i nie zobaczył nazajutrz Teleranka, pamięta stan wojenny inaczej. W publicznej przestrzeni dominuje polityczne męczeństwo, w przestrzeni prywatnej przemilcza się ideologię, ale pamięta, że wcześniej w sklepach był tylko ocet.

Fot. plakat filmu

I generalnie było źle. Stan wojenny zaprowadzony u progu zimy miał/mógł coś zmienić. Zmienił niewiele, widzę to ja, któremu wtedy wydawało się, że wojsko da radę kłopotom. Może dlatego, że byłem wówczas jednorocznym podchorążym odbywającym po studiach służbę wojskową? Ale nie sądzę, bo linie podziału między Polakami nie były wtedy tak oczywiste, jak zdaje się nam dziś. Stan wojenny dla jednych był dramatem, dla innych farsą. Idealny amalgamat, z którego mogłaby powstać dobra proza albo dobry film.

Czemu nie powstały? Filmowcy podejmowali próby, ale wyszło jak zwykle. „Ostatni prom”, „Autsajder”, Śmierć jak kromka chleba”, „Bez końca”, „80 milionów”, „Żeby nie było śladów”, ludyczne „Rozmowy kontrolowane”… Pamięta się jedynie, bo często jest przypominana, komedię Chęcińskiego, ale z założenia to prostolinijna beka z tamtego czasu, a nie próba objaśnienia sytuacji. Nawiązuję do polskiego kina, które – jak często bywa – zawodzi, gdy filmowcy robią coś na kolanach, nazbyt serio, albo zżera ich strach. A stan wojenny takie skutki u twórców wywołał. Tymczasem niedawno i przypadkiem zobaczyłem w telewizji film, który umiejętnie odsłania jakąś prawdę o nas, Polakach, a pretekstem i tłem jest stan wojenny.

Obejrzałem więc film, który oddał narodowe emocje w innej niż ideologiczna perspektywie. Film „Chrzciny” nakręcił dokumentalista Jakub Skoczeń i jak ktoś napisał, film jest portretem rodzinnym we wnętrzu. Już tytuł sugeruje nadzwyczajne zagęszczenie treści i przynajmniej mnie kojarzy się z „Weselami” Wyspiańskiego i Smarzowskiego, bo galeria zróżnicowanych postaci w „Chrzcinach” jest porównywalna z niektórymi gośćmi bronowickiego wesela, zaś atmosfera obrazu, wprawnie kreślona grubą, teatralną kreską, przypomina estetykę Smarzowskiego. Nie wiedząc o filmie niczego, ujrzałem nagle, wędrując po kanałach, Katarzynę Figurę, rewelacyjną artystkę sięgającą dziś wyżyn aktorstwa. Obraz trwa ledwie półtorej godziny, po bożemu zachowuje jedność miejsca czasu i akcji, ma galerię wspaniale zagranych postaci i pokazuje problem polskiej rodziny. Złożony i wieloznaczny obraz polskiego piekła, skonfliktowanej familii, podzielonej politycznie, materialnie i mentalnie.

Przygotowania do chrzcin nieślubnego dziecka Hanki, córki Marianny (w jej roli właśnie Figura), opowiedziane zostały w sytuacji granicznej, gdy spotykają się bracia antagoniści i ich siostry różnie potraktowane przez los. Nad wszystkim zwisa fatum martyrologii narodu wybranego, któremu wojnę wydał tej niedzieli Jaruzelski… Już sam fakt, że Marianna postanawia tę wojnę unieważnić w rodzinnej świadomości, ukrywając ją przed bliskimi, bo chce ich ze sobą pogodzić, zapowiada tragikomedię. I od tego się zaczyna opowieść, co tam się działo za kulisami stanu wojennego. Marianna jest prostą kobieciną, rozmodloną, po ludowemu przebiegłą. Próbuje rozgrywać proboszcza, choć pomaga mu ukryć poszukiwanego przez milicję siostrzeńca kleryka. Stara się pogodzić ze sobą synów, jednego partyjnego, drugiego kościółkowego, i próbuje wyprowadzić na ludzi Tolusia, najmłodszą latorośl, karciarza i pijaka.

Jest i córka przemytniczka, chędożona przez żonatego gościa, jest i druga córka z dwójką dzieci, opuszczona przez męża, i najmłodsza Hanka, która, jak się okaże, poczęła Karolka, sposobionego akurat do chrztu, z onym klerykiem, siostrzeńcem proboszcza. Interakcje – od modlitw, poprzez biesiadę, po rękoczyny – zachodzą wartko, a reżyser nie wartościuje, kto lepszy, a kto racji nie ma. Ocenia to widz, identyfikujący się z tym bohaterem, który jest mu najbliższy. Akcja kulminuje w chwili przyjazdu patrolu ZOMO, który najpierw odcina ze sznura wiszącego Tolusia, bo ten w pijackim widzie zechciał odejść do domu Ojca, a potem, w chałupie, zaczyna się tradycyjna milicyjna nawalanka pałami. Wreszcie całe towarzystwo zgodnie zjawia się w kościele, by Karolka ubogacić sakramentem.

ZOMO-wcy kornie zdejmują czapki, żegnają się krzyżem świętym, zaś Karolka do chrztu trzyma towarzysz z miasta, wuj marnotrawny. Coś, co w innych filmach jest linearnie banalne, tu spiętrza się, meandruje i uwodzi, bo nic nie jest takie, jakie by się zdawało. Ta konkluzja też mi towarzyszyła jako podchorążemu okrągły rok w mundurze. Film Jakuba Skoczenia inaczej odbiorą ci, którzy stan wojenny pamiętają z autopsji, a inaczej ci, dla których to epizod odległy niczym rabacja galicyjska. Budzi się jednak wtórna wesołość wynikająca z utrwalonego kontekstu kulturowego.

Recenzujący „Chrzciny” Tomasz Zacharczuk, znaleziony gdzieś w internecie, pisze: „W pewnym momencie wszystkie elementy filmu składają się na zgrabną i wciągającą komedię omyłek (…), która sprawi, że większą część seansu spędzimy z wymalowanym na twarzy przyjemnym uśmiechem”. Równie trafne, co słynna pointa recenzji krakowskiego recenzenta, który po premierze „Wesela” Wyspiańskiego też błysnął refleksją: „Całość się kończy pogodnie wesołym oberkiem”. 

2023-12-13

Henryk Martenka