Wielka zasługa w tym nie tylko reżysera, który mistrzowsko opowiada nam historię tajemniczych morderstw członków plemienia Osagów, lecz także muzyki Robbiego Robertsona. I znowu (jak w słynnych gangsterskich filmach reżysera) mamy tu kawał krwawej historii USA. Plemię rdzennych mieszkańców przepędzane z różnych rejonów kraju osiada ostatecznie w Oklahomie.
Tu ziemia nie jest żyzna, ale pewnego dnia tryska ropa i Indianie stają się bogaczami wożonymi przez białych taksówkami. Dobrobyt powoduje, że ściągają tu liczni cwaniacy, oszuści i kanciarze. Modne stają się mieszane małżeństwa białych i rdzennych mieszkańców. Weteran wojenny grany przez Leonarda DiCaprio trafia pod skrzydła wpływowego wuja (Robert De Niro), który doradza mu ślub z bogatą kobietą z plemienia Osagów. Film jest przenikliwym studium chciwości. Grana przez De Niro postać Williama Hale’a to makiaweliczne monstrum, które pod pozorami dobroci i przyjaźni z rdzennymi mieszkańcami, pod płaszczykiem filantropii, pod maską niewinnego, zatroskanego staruszka organizuje proceder odbierania bogactw mordowanym Osagom.
Były weteran Ernest Burkhart, który kocha kobiety i pieniądze, nie jest na tyle bystry, by dostrzec, jak staje się trybikiem w mrocznym planie wujaszka. Próbuje się nieporadnie z tej matni wyrwać, ale jest już za późno. Ta przewrotna figura stylistyczna, gdy ZŁO przybiera pogodną twarz, gdy pod pozorem miłości, dobroci lub patriotyzmu sączy nam się najbardziej jadowite treści, jest historią uniwersalną. Niby oglądamy opowieść z Oklahomy sprzed stu lat, ale chciwość przecież nie ma granic i jest ponadczasowa. Ubrana w racjonalne szatki tłumaczeń, że na tym „biznesie” zarabia cała nasza rodzina, jest czymś bardzo nam znanym i bliskim.
Burkhart, pomagając w mordowaniu sióstr własnej żony, jest przekonany, że czyni to dla dobra… rodziny, bo taką filozofią ogłupił go poczciwy wujek. Uważajmy na poczciwych „wujków”, którzy pod kłamliwym szyldem wciągają nas powoli w piekło, zdaje się ostrzegać stary reżyser.