Gościu w czerwonych butach
Pierwszy raz zobaczyłem go kilkadziesiąt lat temu w nieistniejącej już od dawna redakcji łódzkich „Odgłosów”. Przyniosłem tam jako współpracownik jakiś tekst, a Pan Janusz Glanc-Szymański był wówczas grafikiem – rysownikiem. Od razu pomyślałem, że to niezły gość, taki redakcyjny „figo-fago”, co nie odpuści żadnej kobiecie i nie ominie żadnej fajnej imprezy.
Wiele lat później nasze drogi zeszły się w „Angorze”, gdzie „Glancu” był sekretarzem redakcji. Ucieszyłem się, że będę mógł go bliżej poznać, bo takich ludzi poznawać należy i warto. Nie zawiodłem się na tej znajomości, bo z dnia na dzień rozpoznawałem jego charakterystyczną rubaszność, uroczą czasami złośliwość, ale też serdeczność i gotowość do pomocy zarówno w pracy, jak i prywatnie. Uwielbiałem jego opowieści, setki anegdot oraz relacje z wakacyjnych wyjazdów. Po powrotach potrafił nas zaskoczyć. Gdy, na przykład, wrócił z Egiptu – przyszedł do redakcji ubrany w… dżalabiję. W tej tradycyjnej szacie mężczyzn arabskich postanowił przejść z domu do pracy przez całą Piotrkowską, najważniejszą i najbardziej zatłoczoną ulicę Łodzi. Opowiadał też, że w Rzymie kupował w markecie… kotlety schabowe, które później smażył na kolację w tamtejszym Domu Pielgrzyma.
Wzruszała też jego archaiczność, gdy z wdziękiem tworzył, używając linijki i ołówka, makiety gazetowych stron, które kładł później przy komputerach. Był w tych dwóch światach cierpliwy i metodyczny. Jego spokój na przemian denerwował i koił. Jak było nie kochać takiego gościa w czerwonych butach i kolorowych koszulach?!
Może inaczej postrzegano go na ulicach i wąskich drogach, bo był przekleństwem kierowców. Chodziły plotki, że „Glancu”, jadąc samochodem, nie przekraczał nigdy czterdziestu kilometrów na godzinę. Czasami się chwalił, że trąbiącym na niego pokazywał… buziaka. Cały nasz zwariowany redakcyjny kolega: poważny już pan z fantazją młodzieniaszka. Trzeba bowiem też wiedzieć, że czuł się świetnie w sprawianiu wszystkim psikusów, zachowując przy tym najpoważniejszą z najpoważniejszych min.
Dawno się nie widzieliśmy, Jasiu. Ostatni raz na ulicy, kilka lat temu. Byłeś już bardzo słaby, ledwie szedłeś z parkingu. Zamieniliśmy wówczas ze sobą parę słów, serdecznie się uściskaliśmy, poklepaliśmy po męsku po plecach. Przez tę krótką chwilę naszego spotkania nie traciłeś jednak poczucia humoru, byłeś taki jak zawsze. Choć schorowany, bez śladów zgorzknienia i zrezygnowania.
A teraz wszyscy trzymaliśmy za Ciebie kciuki, bo trafiłeś z podejrzeniem udaru do szpitala. We wtorek wieczorem przyszła jednak ta najgorsza wiadomość. Tyle tylko w tym wszystkim dobrego, że Twoje 74-letnie życie raczej w żadnym momencie nie było banalne. Serwus, Jasiu. Do zobaczenia…
Jacek Binkowski
Człowiek z innej epoki
Gdy 30 lat temu po raz pierwszy przekroczyłem progi tygodnika „Angora”, jedną z pierwszych osób, jakie spotkałem, był Janusz Glanc-Szymański. Siedział przy biurku w kącie „starej redakcji” przy ulicy Piotrkowskiej 94 w Łodzi i cierpliwie stukał piórkiem w kartkę papieru. Z gęstwiny kropek wyłaniała się ilustracja do gazety – drobiazgowa, pełna niuansów. Byłem wówczas początkującym rysownikiem prasowym, a on uznanym artystą, autorem sensacyjnych erotyków. W żaden sposób nie dał odczuć tej różnicy, serdecznie przywitał mnie na pokładzie, a niebawem został moim szefem, kierownikiem zespołu rysowników „Angory”. W dziale gazety, w którym przede wszystkim liczył się celny dowcip, to on stał na straży jakości czysto graficznej, upominał się o właściwe proporcje, kompozycję albo kolor rysunku. To były dobre czasy, wszyscy byliśmy młodzi… I z trudem odróżnialiśmy pracę od zabawy. Janusz, mężczyzna postawny i dysponujący sumiastym wąsem, a przy tym dyplomowany artysta, usiłował okiełznać towarzystwo i czasem mu się to nawet udawało. Przychodziło mu to tym łatwiej, że był nietypowym plastykiem. Niczego nie ujmując moim kolegom po fachu, bywa, że poza końcem pędzla niewiele widzą, a co za tym idzie – niewiele wiedzą. Janusz wiedział dużo, a jego pasją były militaria. Do dziś wspominam, jak machnąłem zabawny rysunek do inscenizacji kolejnej rocznicy bitwy pod Grunwaldem, a on zmarszczył brwi i zadudnił: – Zwariowałeś?! Hełm garnczkowy w XV wieku?! Kierownikiem naszego zespołu był przez kilka lat, aż został sekretarzem redakcji. Na zawsze zapamiętam, jak skupiony, z nastroszonymi wąsami kreśli makietę gazety, używając do tego ołówka i linijki – nie uznawał komputera. Chyba to właśnie najtrafniej oddaje jego osobowość – był człowiekiem z poprzedniej, analogowej epoki. Żegnaj, Przyjacielu!
Paweł Wakuła