To ten sam człowiek, który w 2012 roku zrobił coś niemożliwego. Wzniósł się balonem helowym na wysokość dwa razy wyższą niż pułap myśliwca i kilkaset razy wyższą niż przeciętny wieżowiec – i skoczył. Podczas swobodnego spadania przekroczył prędkość dźwięku. Przez kilka minut unosił się w samotności tam, gdzie zwykle docierają tylko astronauci. Transmisję oglądało ponad osiem milionów widzów na świecie. Dla wielu był symbolem odwagi. Dla siebie – po prostu był tam, gdzie powinien. Stratosferyczny skok uczynił z niego ikonę. To, że w projekcie Red Bulla, w specjalnym kombinezonie, spadał prawie z czterdziestego kilometra „autostrady do nieba” i osiągnął ponad 1300 km/ godz., zapisało go na stałe w historii nauki, sportu i popkultury, bo globalny show podbił mu zasięgi. Ale to nie był ani jednorazowy wyczyn, ani jedyny rekord na koncie.
Chciał to robić od dziecka
Od dziecka chciał skakać ze spadochronem i latać helikopterem. Spełnił te marzenia z nawiązką dzięki pokazom akrobatycznym, skokom z najwyższych budynków świata. Jako pierwszy przeleciał nad kanałem La Manche w karbonowym skrzydle, aż w końcu uniósł się tam, skąd widać chyba krzywiznę planety. Na przedramieniu miał wytatuowane trzy słowa: „Born to fly” – urodzony, by latać. To hasło dawało mu wolność. Chętnie powtarzał: „Należę do powietrza”. A kiedy dziennikarze pytali go, co naprawdę liczy się tam, w górze, odpowiadał bez wahania: „Uwierzcie mi, gdy jest się ponad wszystkim, stajemy się pokorni. Nie chodzi już o wyniki ani o dane. Liczy się tylko to, żeby wrócić do domu…”.
Baumgartner przez lata uprawiał BASE jumping – skoki z mostów, klifów, drapaczy chmur. To jedna z najbardziej niebezpiecznych konkurencji. Liczy się każdy detal: czas, wiatr, odległość, kontrola nad ciałem. Tu nie ma miejsca na margines błędu, a on dla zawodowców był wzorem precyzji. Zanim został profesjonalnym sportowcem, służył w elitarnej jednostce spadochronowej austriackiej armii. Tam nauczył się dziedziny, której już nie porzucił. Z czasem zaczął wybierać paralotnię – mniej widowiskową, ale równie wymagającą. Uwielbiał loty oparte na umiejętnościach, pogodzie i czujności organizmu, niewybaczające błędów, zwłaszcza gdy zawodzi fizyczność. Znał ich zasady lepiej niż ktokolwiek.
Zdjęcia zapowiadały spokój
W ostatnich dniach publikował na Instagramie ujęcia z przelotów nad włoskim wybrzeżem. Zdjęcia pokazywały spokój – wakacje, widoki. Tym bardziej zaskoczyła wiadomość o jego śmierci. Do załamania sił doszło podczas krótkiego, rekreacyjnego lotu. Nie zawiódł sprzęt. Nie zmieniła się pogoda. To organizm nie wytrzymał – w powietrzu, które przez całe życie było jego naturalnym środowiskiem. Zostawił partnerkę i wszystkich, z którymi spędzał lato. Dla fanów sportów ekstremalnych jego śmierć to ogromna strata. Jak mało kto potrafił łączyć wyczyn z autentycznością, rekordy z ludzkim wymiarem, a spektakl z prawdziwym sportem, inspirując zarówno tych, którzy szukają granic, jak i tych, którzy po prostu chcą żyć odważniej.