Curry może być daniem łagodnym albo zrobionym na ostro. Warto odróżnić pikantne od ostrego. To drugie pali podniebienie jak pieprz cayenne albo marokańska harrisa, a to pierwsze czaruje różnorodnością smaków, nie dając naszym kubeczkom na podniebieniu „popalić”. W każdym z tych przypadków potrawa zachwyca aromatem. To jak szal tancerki z Moulin Rouge zrzucającej z siebie kolejne odsłony. Erotyczne skojarzenie? A i owszem, bo curry wywołuje taką gamę smaków. Chcąc rozreklamować swoją kuchnię, Hindusi propagowali ją jako „curry” lub „cari”. Słowo to pochodzi z języka Tamilów, mieszkających w południowej części Indii i na Sri Lance. Na północy kraju tę potrawę znano jako masala, co także oznacza mieszankę. Przypraw, rzecz jasna.
Obecna „curry” pochodzi z XVIII wieku i bierze się z czasów kolonialnych, a do Europy przywieźli ją żołnierze brytyjscy. Zresztą na Wyspach powiadają, że curry to wynalazek Brytyjczyków, którzy w ten sposób chcieli zabić nieprzyjemny zapach szybko w takich warunkach klimatycznych psującego się mięsa. Przyprawa składa się z około dwudziestu ziół i warzyw, w tym z kolendry, ziaren gorczycy, kurkumy – stąd ten jej żółty kolor, z suszonego czosnku, cebuli, ostrej i słodkiej papryki, kardamonu, imbiru, kaloupile, czyli z liści curry, kopru włoskiego, czarnego pieprzu, soli, liści combavy, cytrusu i wielu innych. Najbardziej popularne jest curry z Madrasu, a dalej z Bombaju, Vadouvan, do którego dodaje się soczewicę, garam masala, niezwykle popularne na Mauritiusie i na wyspie Reunion, czy wreszcie tandori, popularne w północnych Indiach, Pakistanie i Bangladeszu. W tym ostatnim przypadku należy specjalnie przygotowaną pastę tandori wymieszać z jogurtem naturalnym. Pierś kurczaka pokroić na malutkie kostki, które wrzucamy do zalewy. Tam to się marynuje. A potem „blachę” wykładamy folią aluminiową. Układamy mięso. Polewamy tandori z jogurtem i wsadzamy do piekarnika. Do tego ryż basmati i fasolka, ta czerwona, z angielskiego zwana nerkową. Pychota.
Ryba po bengalsku
To jest danie bardzo tradycyjne, ale my je zrobimy nieco inaczej. Bo z krewetkami po indyjsku. Mieszamy ziarna gorczycy z ostrą musztardą angielską. To pozwoli na mniejsze zużycie oleju i przez to danie będzie mniej tłuste. Dosypujemy pieprzu cayenne. Czarnego pieprzu, najlepiej indonezyjskiego. Podgrzewamy, mieszając, aż pojawi się z tego sos. Rybę, doradę albo dorsza, opiekamy na drugiej patelni na rozgrzanym oleju. Góra minutę po każdej stronie. Skóra powinna być chrupiąca. Na kilkanaście sekund wkładamy na patelnię, po wyjęciu z niej ryby, zaprawę „musztardową”. Mieszamy. Cayenne. Listek laurowy, Cebula, aż będzie brązowawa. Dolewamy resztę zalewy. Kilka minut i polewamy tym rybę, podając ją z ryżem. A do tego krewetki kerala, czyli smażone na patelni z cebulą, czosnkiem i świeżym imbirem. Świeże liście curry byłyby ideałem, ale jak nie ma, to trudno. Kolendra. Kurkuma. I sok z limonki. A w kielichu białe wytrawne wino z Nowej Zelandii – Otago – Pinot Noir, Pinot Gris i Chardonnay.