Już ponad dwa wieki towarzysząca losom Polaków narodowa opera Halka powstawała stopniowo, od domowego wykonania koncertowego w roku 1848 w Wilnie i pierwszego scenicznego w 1854 roku (stąd dwuaktowa wersja wileńska), aż po tryumfalną premierę warszawską 1 stycznia 1958 roku, czteroaktową, z dopisaną oracją Stolnika, arią „Gdybym rannym słonkiem”, mazurem, tańcami góralskimi i dumką „Szumią jodły na gór szczycie”.
Tłumnie oglądana i słuchana przez wszystkie pokolenia zniewolonych Polaków w kraju i na emigracji, a potem już w wolnej Polsce, a szczególnie tej Ludowej, gdzie grano ją najczęściej, uważając za świętość narodową w socjalistycznej przecież Ojczyźnie. Aż przed kilkoma laty Mariusz Treliński uczynił z niej pośmiewisko w Wiedniu, umieszczając akcję w jakiejś drugorzędnej knajpie z Jontkiem kelnerem i Halką pomywaczką. Obecnie zabieg ten powtórzył w Operze Królewskiej Wojciech Adamczyk, „uwspółcześniając” tzw. wersję wileńską.
Nie zmieniając oryginalnego tekstu Włodzimierza Wolskiego (tego by jeszcze brakowało!), zaczyna wszystko w urzędzie stanu cywilnego, gdzie przy dźwiękach zaręczynowego poloneza z wersji oryginalnej podpisywany jest kontrakt ślubny, a ojciec, błogosławiąc parę młodą, śpiewa: „Niech więc wola Twoja, Panie, Ojcze z nieba, stanie się!”, jakby to było w kościele. Owszem, w finale jest kościół, ale oszalała z miłości Halka nie próbuje podpalić go i rzucić się w nurty rzeki (tak jak w oryginale), tylko wyśpiewawszy swe samobójcze zamiary podchodzi do orkiestronu, schodzi na widownię, przedziera się przez rzędy skonsternowanej publiczności i wychodzi na zewnątrz Teatru Królewskiego w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienek Królewskich w Warszawie. Przedtem jest jeszcze Jontek prowadzący luksusowy motocykl, bo zapewne dyr. Marek Kwiatkowski zabronił jeżdżenia nim po tak cennym zabytkowym obiekcie.
Są dwaj eleganccy ochroniarze, publicznie zażywający narkotyki i pilnujący młodej pary, bo Cześnika (a nie Stolnika, jak w wersji warszawskiej), stać na to i na wiele innych rzeczy. Szkoda mi czasu i miejsca, aby opisywać pozostałe głupoty, którymi reżyser obdarzył tę wileńską Halkę, odwalając chałturę w teatrze operowym, bo w realizacjach telewizyjnych, a zwłaszcza serialach, wykazuje o wiele więcej rozumu. Gdyby chociaż – jak Treliński w Wiedniu – chciał zaistnieć w aktualnej, choć chwilowej, modzie na uwspółcześnianie. Ale on ten grafomański i bezsensowny scenariusz nietrzymający się zupełnie tekstu Wolskiego i muzyki Moniuszki spisał na kartce i dał do podpisu komu trzeba, aby zarejestrować go w ZAiKS-ie i pobierać tantiemy, choć reżyserowi się one nie należą.
Dyrektor Andrzej Klimczak, mój młodszy kolega, który przed laty pod moją dyrekcją śpiewał w chórze Opery Wrocławskiej, dał się wpuścić w niezłe maliny. Od kilku lat, kontynuując dzielnie idee pomysłodawcy i założyciela Opery Królewskiej, wybitnego reżysera Ryszarda Peryta, zaryzykował przypomnienie wileńskiej Halki jako ciekawostki i źródła powstania wersji warszawskiej, tak silnie wbudowanej w edukację Polaków, nasze dziedzictwo kulturalne i dobro narodowe. Dzięki reżyserowi Adamczykowi nic z tego nie wyszło i należy natychmiast przegonić go z teatru operowego na cztery wiatry.
Pozostała jednak widoczna w czasie przebiegu tego nieszczęsnego spektaklu solidna i fachowa praca teatralna, zwłaszcza w jego warstwie muzycznej i wokalnej. Już od pierwszych taktów uwertury zabrzmiała wysoka muzyczna jakość wykonania przez profesorów orkiestry pod wodzą Dawida Runtza – młodego dyrygenta, którego pilnie obserwując, podejrzewam, że mimo dobrego kontaktu ze śpiewakami ma dużo większe skłonności do repertuaru symfonicznego. Spytam o to Antoniego Wita, jego czcigodnego Profesora, obchodzącego właśnie – podobnie jak ja – okrągłe urodziny. Wokalnie podobała mi się cała obsada solistów.
Począwszy od wybitnego Adama Kruszewskiego (Cześnik), Anny Farysej (Zofia), Roberta Szpręgiela (bardzo dobry Janusz) i Kamila Zdebla (w tej wersji barytonowy Jontek, o głosie pięknym i porywającym). Natomiast wręcz zaskoczeniem pozostaje odtwórczyni roli tytułowej Natalia Rubiś, o której dotąd nie słyszałem, ale po wysłuchaniu i zobaczeniu, do czego jest zdolna, stawiam w rzędzie najwybitniejszych odtwórczyń Moniuszkowskiej heroiny naszych (moich) czasów, począwszy od Antoniny Kaweckiej, Marii Fołtyn, Haliny Słoniowskiej, Hanny Rumowskiej, Krystyny Kujawińskiej i Barbary Zagórzanki.
Miejmy nadzieję, że Natalia Rubiś wystąpi wkrótce gdzieś jako Halka w stroju góralskim, w otoczeniu społeczności tatrzańskiej, na tle pejzażu górskiego, wyśpiewując nutami Moniuszki polską niedolę poprzez pokolenia kultywujące naszą tradycję narodową, do której będzie przyczyniać się także Opera Królewska.