– Lada moment startuje nowy sezon Pucharu Świata. Czy jeszcze jako zawodnik lubił pan okres wyczekiwania pierwszych zawodów?
– Za moich czasów było inaczej… Nie było powszechnie dostępnych sztucznych torów najazdowych, więc w listopadzie szukaliśmy miejsc ze śniegiem. Najczęściej było to szwedzkie Gällivare albo Rovaniemi na północy Finlandii. Tam, gdzie śnieg już był i gdzie skocznie były odpowiednio przygotowane. Jechaliśmy na tydzień, dwa, a stamtąd prosto na zawody. Dzisiaj zawodnicy nie muszą tego robić, mogą do samego końca trenować w kraju, co jest na pewno dużo prostsze.
– Opowiada pan o warunkach, ale co z narastającymi emocjami?
– Zawsze były myśli, „jak to będzie”… Natomiast już po pierwszych treningach przed zimą raczej wiesz, w jakiej formie jesteś. Ponadto w tych wspomnianych miejscach zwykle pojawiały się też inne reprezentacje. Mieliśmy odniesienie, jak sprawy mają się u innych. Obecnie funkcjonuje to inaczej, każdy szykuje się u siebie, na swoich torach lodowych. Nigdzie się nie wyjeżdża, trudno szacować, co z innymi ekipami, więc nie da się tak łatwo przypuszczać, czy masz szansę, żeby się liczyć, czy nie.
– Patrząc za okno, do zimy w Polsce daleko. Chyba dobrze, że Puchar Świata nie rozpoczyna się – jak to bywało – w Wiśle, lecz na północy Europy, w norweskim Lillehammer…
– Odpowiem przekornie: jakoś wcześniej dawaliśmy sobie radę… Pamiętam sezon, kiedy tuż przed samym Pucharem Świata, w listopadzie, były 24 stopnie. Było ciężko. Koszt przygotowania obiektu robił się horrendalny! Mieliśmy specjalne maszyny, żeby produkować śnieg nawet przy mocno dodatniej temperaturze. W każdym razie łatwiej jest się szykować, gdy jest zimniej. Ale klimat ponoć się ostatnio na tyle ociepla, że wszędzie robi się coraz cieplej zimą, dlatego wkrótce pewnie wszystkim będzie coraz trudniej.
Subskrybuj