„Gdy umiera pies…”
Z szacunku dla przyjaciela
Nawiązuję do artykułu Pani Darii Grzesiek „Gdy umiera pies…”, zamieszczonego w ANGORZE nr 43. Nie tak dawno prof. Jerzy Bralczyk wyraził opinię, że w poprawnej polszczyźnie pojęcie umarł dotyczy człowieka, natomiast zwierzę zdycha i tylko taka forma jest poprawna. Zabolało mnie nawet nie to, że wypowiedź ta była godna raczej sztucznej inteligencji, ale to, że w uzasadnieniu swojej wypowiedzi prof. Jerzy Bralczyk zgadzał się z oficjalną wykładnią powyższego stwierdzenia, w pełni ją akceptując. Tymczasem od wielu, wielu lat termin zdechł nosi w sobie, w polskim języku, przede wszystkim element pogardy.
Tak się składa, że na co dzień raczej nie słyszymy (nie czytamy) nawet, że bakterie lub inne żyjątka, w jakimś laboratorium, w danych warunkach, zdechły. Raczej – że nie przeżyły, że np. dany czynnik spowodował śmierć bakterii lub myszy laboratoryjnych. Chyba ma to związek z tym, że nawet w stosunku do uśmiercanych myszy mamy w podświadomości pewien szacunek dla zwierząt zabijanych w imię wyższych celów. Nie trzeba mieć przez kilka lub kilkanaście lat za towarzysza psa, który bez wahania oddałby swoje życie w obronie człowieka, żeby być pewnym, że nie powiemy o umierającym na naszych rękach czworonogu, że zdycha. Z szacunku dla przyjaciela powiemy, że umiera.
Co więcej, nie będzie nas szokowało, gdy ktoś powie w prywatnej rozmowie, tak jak niegdyś o Hitlerze, Stalinie, a obecnie o Putinie, Kim Dzong Unie oraz o niektórych dyktatorach, czy nawet o pomniejszych politykach, że zdechł, lub rzuci pytanie: kiedy wreszcie zdechnie? Będzie to wyraz pogardy dla tego typu ludzi i świadczy bardzo dobrze o kontekście zawartym w takim stwierdzeniu. Dlatego nie tylko ludzie, którzy z wzajemnością pokochali jakiegoś zwierzaka, ludzie pełni empatii, ale i ci mający szacunek dla istot żywych, nigdy nie powiedzą, że zwierzę zdechło, a raczej że odeszło. Na pewno towarzyszący nam w życiu zwierzak, który nas kocha i szanuje po swojemu (według ostatnich badań biologów pies, kot, a nawet ptak niewiele pod względem uczuć różnią się od nas), w pełni zasługuje na szacunek człowieka – największego szkodnika na świecie, jedynego stworzenia, które zabija dla zwykłej przyjemności, nazywając męczenie i mordowanie zwierząt sportem.
Polecam lekturę tekstów, których autorem jest znany profesor Tadeusz Kotarbiński – filozof, logik i etyk – występujący w obronie praw zwierząt. Napisał m.in.: „Jesteś odpowiedzialny za losy wszystkich, którzy mieszczą się w zasięgu twoich czynów możliwych…”. Nigdy nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że człowiek umiera, a zwierzę zdycha. Każdy, niezależnie od tego, kim jest, pracuje na to, jak po śmierci inni ocenią jego życie i jakiego określenia użyją w reakcji na wiadomość o jego zgonie. Jeszcze raz dziękuję Pani Darii Grzesiek za piękny tekst „Gdy umiera pies…”. Niestety, nie dla każdego jest on zrozumiały, a widzimy, że również dla językoznawców ustalających obowiązujące poprawne formy języka polskiego. Z poważaniem JACEK DEMEL
Skończmy tę bezprzedmiotową dyskusję!
W mediach toczy się dyskusja na temat zlikwidowania Funduszu Kościelnego. Tu nie ma co dyskutować, tylko szybko zlikwidować ten twór z czasów stalinowskich i niczym go nie zastępować! Kościół katolicki już za czasów Gierka dostał na własność wiele nieruchomości po niemieckich katolikach i protestantach na Ziemiach Zachodnich i Północnych.
Po 1989 roku w związku ze zmianami ustrojowymi K.K. dostał dodatkowo dziesiątki tysięcy ha gruntów, budynki i parcele pokoszarowe itd. K.K. prowadzi biznesy, od których nie płaci podatków: hotele zwane dla niepoznaki domami rekolekcyjnymi, drukarnie, bardzo dochodowe domy opieki, apteki, biura turystyczne zwane biurami pielgrzymkowymi, a nawet transport ciężarowy TIR (przyparafialna firma „Patron” z Gdańska). K.K. ma miliardowe dochody z pensji katechetów przedszkolnych i szkolnych. Budżet państwa utrzymuje wydziały teologiczne na uniwersytetach, do których finansowo podłączone są diecezjalne i zakonne seminaria duchowne.
Po zlikwidowaniu Funduszu Kościelnego K.K. nie może otrzymywać dodatkowych odpisów podatkowych w wysokości 0,7 proc. czy 1,2 proc. Instytucje kościelne typu Caritas i stowarzyszenia religijne mogą otrzymywać na ogólnych zasadach, tak jak dotychczas – 1,5 proc. Fundacja Wolność od Religii z Lublina, na którą akurat ja wpłacam corocznie z mojego PIT-u, też otrzymuje 1,5 proc. Państwo nie może forować Kościołów i na ich rzecz zbierać pieniądze z naszych podatków. Kościoły muszą być traktowane tak, jak inne stowarzyszenia czy fundacje, podobnie jak to jest we Francji i tak jak jest zapisane w naszej Konstytucji.
Równości w finansowym traktowaniu wszystkich podmiotów powinna pilnować m.in. ministra ds. równości Katarzyna Kotula, a oprócz niej wszystkie organy państwowe, samorządowe, poszczególni obywatele, w tym i dziennikarze. Nie zapominajmy, że to Kościół katolicki jako szara strefa podatkowa jest winny państwu i nam, obywatelom, coroczne, niezapłacone wielomiliardowe należności podatkowe. Dlatego my, jako państwo i jako obywatele, nie jesteśmy nic K.K. winni – to K.K. jest naszym finansowym dłużnikiem. I skończmy w końcu bezprzedmiotową dyskusję o tym, czym zastąpić Fundusz Kościelny. Nie oglądajmy się też na rozwiązania włoskie czy niemieckie, gdyż są to rozwiązania prawnofinansowe nawiązujące do czasów Mussoliniego i Hitlera, kiedy owi dyktatorzy tym i innymi sposobami kupowali przychylność decydentów kościelnych, katolickich i protestanckich (…). CZYTELNIK
Nie tylko krowa nie zmienia poglądów…
Powiedzieć, że Marek Sawicki ciąży PSL-owi jak topielcowi kamień u szyi, to nic nie powiedzieć. Mam na myśli oczywiście TEGO Sawickiego z Sawic na Podlasiu, bo znam kilku innych o tym nazwisku, którzy są porządnymi ludźmi i nawet gdyby do tej partii należeli, to przynosiliby ugrupowaniu – jeśli nie dumę – to przynajmniej pożytek. A tak, kompletny klops. Sawicki, specjalista od wszystkich zjawisk społecznych i genialny strateg, który wie nawet, kto z PO będzie kandydatem na prezydenta, chociaż sama Platforma jeszcze tego nie wie, występuje w mediach niemal każdego dnia i wygłasza swoje złote myśli. Że szkodzi rządowi, to jest efekt zamierzony, bo w rządzie nie jest i z nim się nijak nie utożsamia, ale żeby tak psuć renomę własnej partii?
Przy okazji, pewnie niezamierzenie, psuje obraz prezesa Kosiniaka- Kamysza, wywlekając na pierwsze strony gazet i portali plotkarskich jego niesakramentalny związek małżeński. Nawet Kosiniakiem-Amiszem go nazywając! Nigdy nie darzyłem Sawickiego sympatią, bo ten typ chłopskiego mędrca jakoś nie jest w moim guście, a ministrem był chyba jeszcze słabszym niż jego rodak z Podlasia z innej frakcji. Był jednak moment, gdy spojrzałem na niego inaczej, gdy był marszałkiem seniorem. Mam świadomość, że funkcja ta została mu zaproponowana w ramach obłaskawiania i namawiania PSL do koalicji z partią Kaczyńskiego, niemniej jednak Sawicki w swoim wystąpieniu zaskoczył nie tylko mnie, ale pewnie nawet samego siebie.
Nie wiem, kto mu to pisał, jednak tekst był przyzwoity, a on go wygłosił. Niestety, od tamtej pory jest tylko gorzej. Krytyka rządu, a zwłaszcza rozwiązań w sferze społecznej i obyczajowej, którą poseł z Podlasia wygłasza na lewo i prawo (tak naprawdę psiocząc na lewicę, a idąc w sukurs prawicy), woła jeśli nie o pomstę do nieba, to przynajmniej o opamiętanie. I partia z takim zachowaniem prominentnego działacza chce walczyć o pozawiejski elektorat? Drobna uwaga do dziennikarzy. Gdybyście, szanowni państwo, nie zaczepiali Sawickiego na korytarzu, nie byłoby tych niewnoszących nic nowego do sprawy wypowiedzi podlaskiego posła.
Jeśli chcecie wiedzieć, co myśli Sawicki, pojedźcie do Sawic-Wsi – tam jest proboszcz, który wam powie z pierwszej ręki, co myśli Sawicki. Sawicki jest jak ta krowa z tytułu zbioru felietonów Jeremiego Clarksona Tylko krowa zdania nie zmienia. A propos krowy, Sawicki jest fanatykiem biogazowni. Może więc zaproponować układ: jedna biogazownia za jeden związek partnerski? NARCYZ WASZKIEWICZ
Wojna, pieniądze, wojna, pieniądze…
W tej parszywej wojnie, którą rozpętał Putin, było już (i nadal jest) wiele sprzecznych ze sobą informacji co do jej przebiegu. Powoływano się na różne źródła, a wiadomości z frontu najpierw starannie selekcjonowano, zasłaniając się tajemnicą (co zrozumiałe), a teraz doszło już do tego, że wewnątrz Ukrainy, w środowisku dziennikarskim, padają wzajemne oskarżenia o ukrywanie faktów niewygodnych dla otoczenia prezydenta. Dlaczego? Ponieważ coraz więcej mają do powiedzenia najbogatsi oligarchowie Ukrainy. Za dużo tracą i to oni naciskają na zaprzestanie walk. Nie z pobudek „miłości do ojczyzny”, tylko własnego interesu. Korupcja w Ukrainie to nic nowego, ponieważ była, a wojna zwielokrotniła jej zasięg i sposoby udoskonalania.
Walka z nią w czasie wojny to walka z wiatrakami. Nam zajęło to około 25 lat i tyle samo być może będzie się z nią borykała Ukraina, zanim wejdzie do UE, nie wspominając o NATO. Ukraińcy mieszkający w Polsce są zdziwieni, gdy chcąc zarejestrować auto w starostwie, wnoszą legalnie niewielkie opłaty w kasie, a nie pod stołem urzędniczce w Ukrainie. Znajoma pielęgniarka z Ukrainy, zamężna z Polakiem, co roku jeździ pod Kijów do chorego ojca. We wrześ niu musiała zapłacić 400 zł (w przeliczeniu) za przyjazd karetki, mimo że jej matka jest lekarzem w szpitalu. Utrata przez żołnierza dokumentu stwierdzającego utratę nogi czy ręki na froncie jest praktycznie nie do odtworzenia. Zeznania kolegów z frontu też nic nie dają.
Nie masz dolców na łapówkę, to spadaj. Dzisiaj na tapecie jest nowy news. To obecność żołnierzy z Korei Północnej w szeregach armii Rosji. Wielka polityka z tym związana mnie nie obchodzi, ale wydaje mi się, że są dwa cele ich pobytu, a jeden jest najbardziej prawdopodobny, choć NIKT z komentatorów nawet w mediach o tym nie wspomni. To obserwacja pola walki i zdobywanie przez dowódców wszystkich niższych szczebli praktycznej wiedzy potrzebnej do inwazji lądowej na Koreę Południową. Szykują się do niej od dawna, bo Kima nie obchodzi już, kto będzie prezydentem w USA. No i drugi cel, czyli łupy wojenne, wcale nie jest wykluczony. No bo jaki to problem dać im mundury Rosji i wpuścić na szturm Kramatorska czy Słowiańska? Są podobni do wielu nacji już walczących w szeregach armii Rosji. Nakradną, ile się da, załadują na pociągi, którymi przyjechali (może z zacynowanymi trumnami) i rodziny będą szczęśliwe, bo tam bieda. Brutalne, ale możliwe. Pat na froncie to nie wojna pozycyjna, do której doszło z winy Zachodu.
Do wojny manewrowej w ramach obrony kraju nie dojdzie mimo coraz większej ilości sprzętu bojowego wojsk lądowych z Zachodu. Ukrainie brakuje nie tylko amunicji i dalekosiężnych dronów uderzeniowych. Brakuje nie tylko ludzi. Nie mają mobilnych środków do rozminowywania pól minowych ustawionych nie tylko przez Rosję. Nawet własnych. Ich plany rozmieszczenia w tajemniczy sposób znikają z laptopów, a nawet wydrukowane nie są przekazywane jednostkom luzowanym z pierwszej linii. To jak mają manewrować i nacierać, nie wiedząc, gdzie są własne miny? W tej wojnie pozycyjnej Rosja od początku miała i ma przewagę.
W czym? W ludziach, których życie dla Kremla wartości nie ma. A gdzie front się zatrzyma? Chyba na Dnieprze, na długi czas, nie zostawiając Ukrainie przyczółków do kontrofensywy. Da to Rosji czas na wydobycie i wywiezienie jak najwięcej ton rud rzadkich metali potrzebnych nie do produkcji lodówek, ale rakiet, dronów i samolotów. A tam, gdzie ich czołgi, tam ich granica na lata. Dziś pytanie brzmi, kiedy to nastąpi. TERMINATOR
Moje pisanie
Mój samorząd postanowił wydawać pismo dla seniorów tworzone przez nich samych. Coś takiego jak gazetka szkolna, tylko z dużą czcionką i licznymi obrazkami. Kiedy zobaczyłem pierwszy numer, zacząłem myśleć, by też coś w tym piśmie umieścić. Zwłaszcza że zdjęcie naczelnej redaktorki pisemka na jednej z pierwszych stron było bardzo zachęcające. Do pisania, ma się rozumieć. Na posiedzeniu „kolegium redakcyjnego”, czyli spotkaniu zbioru pisarskich ochotników, zaczęliśmy zgłaszać swoje propozycje tematyczne. Jedni chcieli pisać o haftowaniu, inni o ćwiczeniach na kręgosłup, jeszcze inni o rozmowach z wnukami, bo modne są działania międzypokoleniowe. Byle nie pisać o starości. Też zaproponowałem tekst, został przyjęty, a kiedy się ukazał, oberwałem po uszach. I to z zupełnie niespodziewanej strony. Wystąpiłem w tym tekście przeciw rowerzystom, a tak naprawdę przeciw ich zachowaniu wobec nas, pieszych. Zmyli mi ostro głowę znajomi cykliści, że wcale tak się nie zachowują.
Doszło do tego, że idąc chodnikiem, ustępowałem drogi rowerzystom, nawet jeśli na mnie nie dzwonili. Tak się przestraszyłem. Pomyślałem, że muszę znaleźć jakiś bezpieczniejszy obyczajowo obszar dla swoich tekstów. I wtedy przyszli mi do głowy kolekcjonerzy i kolekcje, jako że sam zbieram wszystko, co mi w ręce wpadnie. W poszukiwaniu zbieraczy udałem się, wiadomo, na targ staroci. Zaczepiani właściciele stanowisk sprzedażowych reagowali różnie. Pobić mnie nikt nie pobił, muszę oddać sprawiedliwość, ale co się nasłuchałem, to moje. „Znamy takich. Dziś pyta o kolekcję, a jutro jego kumple obrobią mi mieszkanie” – niby mimochodem powiedział jeden pan do drugiego, wskazując ruchem głowy na mnie. A ten drugi dorzucił: „Albo urząd skarbowy zapuka i zapyta, skąd na to miałeś”. I obaj zgodnie kiwali głowami. Postanowiłem więc zastosować inną taktykę. Podszedłem do stoiska i zapytałem o cenę mosiężnego świecznika. Pan się ożywił natychmiast i rzucił jakąś kwotę, która – jak za taki zbieracz kurzu – wydała mi się olbrzymia. „Mam takich przedmiotów w domu kilkanaście i za wszystkie bym pewnie tyle nie wziął” – powiedziałem.
Pan się ożywił jeszcze bardziej i kazał mi przynieść w następną niedzielę moje eksponaty. Tego dnia byliśmy już skumplowani i znalazł się pierwszy bohater mojego cyklu o kolekcjonerach. A za te przyniesione przedmioty dostałem więcej, niż wyniosła wierszówka w gazecie. Prezentowanie kolekcjonerów musiałem jednak zarzucić, bo bohaterowie tekstów rozpiliby mnie jak szlachta chłopstwo w minionych wiekach. Ci ludzie kolekcjonują bowiem głównie naczynia i to z zawartością. Moi znajomi są przekonani, że praca dla senioralnej gazetki to niemal żyła złota. Kiedy pytają mnie, skąd na przykład miałem kasę na zmianę auta albo na drugi apartament na Malediwach, pokazuję na gazetę. I wszystko dla wszystkich staje się jasne: Dobre pismo, na dobrym papierze, znakomicie redagowane, ze zdjęciami babek na okładce, więc musi dobrze płacić. Jeden ze znajomych zapytał mnie tylko, tak jakby nie dowierzał: „Ty, dlaczego oni rozdają to za darmo?”. ANDRZEJ ZAWADZKI
Sprawdzam
Po raz kolejny nasze rzeki i rzeczki powiedziały: sprawdzam i znowu sprawdzian wyszedł marnie. Na szczęście nie wszyscy, jak to było w 1997 r., nie zdali wodnego egzaminu. Jednym wyszło koncertowo i przeszli kataklizm suchą nogą, innym, którzy czekają nie wiadomo na co, egzamin wyszedł na 1. Woda nie zna litości i tych, co się nie przygotowali, po prostu zalała, pokazując, że bylejakość, niekompetencje odpowiedzialnych za ochronę przeciwpowodziową znowu królują. Jak można budować wały, które już po paru godzinach przepuszczają wodę jak durszlak, a jak woda dotrze do korony, to wał się rozpada?
Widać można, bo firma budowlana zastosowała jakiś szmelc zamiast dobrych materiałów, a inwestor – szczęśliwy, że poszło po taniości – nawet nie sprawdził, co wsadzono w wał. Jeśli ktoś chce sprawdzić, jak się buduje wały, zapraszam do mojego Opola, gdzie w 1997 r. woda przelała się przez wały, a nie rozerwała urządzeń, które zbudowano długo przed wojną (…). Władze Opola zabrały się do budowy urządzeń zabezpieczających miasto przed zalaniem niemal natychmiast po ustąpieniu wody z ulic. Dokończono budowę (rozpoczętą jeszcze przed wojną) kanału ulgi, podwyższono prawie dwukrotnie wały, a tam, gdzie to było niemożliwe, zbudowano na koronach istniejących betonowe parkany. A żeby ładnie wyglądały, to obłożono je kamiennymi płytkami. Zbudowano nowy polder w Winowie (dzielnica Opola).
Zbudowano urządzenia, które utrzymują w ryzach odnogę Odry płynącą przez centrum miasta. Wszystkie te działania, plus zbiornik w Dolnym Raciborzu dały pożądany efekt. Media Opolem niewiele się zajmowały – bynajmniej nie z lenistwa, ale dlatego, że tu nic się nie działo. Wody powodziowe ujarzmione wysokimi wałami grzecznie sobie przepłynęły. Jaka z tego nauka? Do kataklizmów trzeba się przygotować nie w ostatniej chwili, jak już wodny potwór wdziera się do domu, ale znacznie wcześniej. Głuchołazy nie zamieniłyby się w rzeczne koryto, gdyby zamiast woreczków z piaskiem zastosowano parkan o wysokości np. 2 m. Może by się woda przez parkan przelała, ale na pewno nie spowodowałaby kataklizmu i ogromnych zniszczeń.
Takie zabezpieczenia miasta stosuje się od dawna w Pradze. Czeski parkan jest budowlą tymczasową, stawia się go, gdy jest potrzeba, a potem urządzenie jest rozbierane. Na pewno jest to metoda znacznie droższa od woreczków z piaskiem, ale przypominam centusiom: tanie mięso to psy jedzą. Do zbudowania takiej zapory wystarczy ekipa kilkuosobowa i samochód do rozwiezienia elementów (…). Mam nadzieję, że włodarze zalanych miejscowości zanotowali, gdzie są słabe miejsca, którymi woda wdarła się na ulice, i podejmą działania zabezpieczające, że urzędnicy nareszcie zrealizują zalecenia hydrologów i zbudują stosowne zabezpieczenia nawet wbrew ekologom czy innym protestującym. Ta powódź pokazała, że woda nie wybiera i niszczy wszystko, co znajdzie się na jej drodze. No i jeszcze jedno zrozumieją: przy budowie urządzeń nie warto sknerzyć, bo solidnie zbudowany wał czy inne urządzenie będzie długo służył i skutecznie chronił przed katastrofami, a koszt budowy i tak jest wielokrotnie mniejszy od strat powodziowych.
Trzeba zaktualizować plany zagospodarowania przestrzennego, nanosząc na mapy planu wielkość zalewu (będzie to cenna informacja dla inwestorów, czego się mogą spodziewać, inwestując w tereny zagrożone). Należy wreszcie na serio egzekwować prawo zabraniające inwestycji na terenach zagrożonych zalaniem i zrobić audyt istniejących urządzeń, by znaleźć słabe punkty i jak najszybciej usunąć wady bądź zbudować urządzenie na nowo. I żadnych oszczędności! Takie urządzenia muszą być nie z górnej półki, ale z najwyższej, bo tylko takie gwarantują bezawaryjność i bezpieczeństwo. Trzeba zacząć działać natychmiast, bo nie znamy dnia ani godziny, kiedy przyleci kolejny niż i zrobi nam jeszcze gorszą powtórkę z rozrywki. RYSZARD PORĘBSKI