„Kuchenna rewolucja” to pyszne kino, w którym znajdziemy elementy thrillera, czarnej komedii, a także kina zaangażowanego społecznie.
Są niespokojne czasy po pierwszej wojnie światowej. Oto do rezydencji bogaczy na Egg Island (okolice Nowego Jorku) dociera nowy kucharz Floyd Monk. Trwa epidemia grypy. Spadkobierca fortuny, dziennikarz z ambicjami politycznymi, właściciel rezydencji Jay Horton jest zwolennikiem postępu i przyjacielem klas pracujących.
Taka postawa nie przeszkadza mu trzymać służby w ciasnym domku, a samemu zaledwie z czteroosobową rodziną zajmować wielką posiadłość. Nowy kucharz dzięki sprytowi, podstępnym gierkom i zakulisowym zabiegom powoli wprowadza w rezydencji nowe, szokujące właścicieli porządki.
To soczysta satyra nie tylko na zakłamane, finansowe elity, pełne anachronicznych pozorów i bufonady, to także film o hipokryzji „postępowców”, którzy z wysokości swoich wież z kości słoniowej dopingują nieszczerze klasy pracownicze. Horton zabrania używania słowa „służący” i nazywa swoich podwładnych „personelem”. I to jedyna różnica, bo „personel” dba o ogród, karmi go i sprząta, czyli de facto „służy”, bo on sam nie jest w stanie skalać się pracą.
Twórcy filmu umiejętnie rozgrywają też sytuację nagłego zamknięcia wyspy. W obawie przed rozprzestrzenianiem się śmiertelnego wirusa grypy zamknięte zostają mosty i połączenia promowe. Atmosfera gęstnieje, bohaterom grozi głód, w tej sytuacji anarchistyczne zachowanie nowego kucharza trafia na podatny grunt, a widzom wszystko dziwnie kojarzy się z niedawną pandemią i podobnymi mechanizmami.
Polem starcia między służbą a Hortonem jest basen, w którym do tej pory kąpać mógł się tylko właściciel rezydencji. Symboliczne zajęcie basenu przez personel wydaje się więc niemalże początkiem rewolucji. Finał filmu nieco rozczarowuje, ale jest jak w gorzkim przysłowiu, które głosi, że wiele musiało się zmienić, aby wszystko pozostało po staremu.
Solidna robota filmowa z domieszką sarkazmu, ironii i sztuki krytycznej. Polski widz może mieć niebezpiecznie współczesne skojarzenia, bowiem całkiem niedawno miał styczność z władzą, która mieniła się „przyjacielem ludu”, a jak się okazało, dbała jedynie o własną kiesę.