Słoneczny maj, chłodne średniowieczne francuskie katedry, jak ta w Reims, St. Etienne czy Chartres, zapełniają się ludźmi. Zamieniają się w świątynie sztuki, cudowne sale koncertowe do celebrowania muzyki i talentów wybitnego śpiewaka Roberta Alagny, gitarzysty Jeana-Félixa Lalanne’a i pianisty Marka Ruszczyńskiego. W „boskich” wnętrzach prezentują wspólną, bardzo osobistą płytę, wydaną 3 maja tego roku, a nagraną we Francji: Seigneur (Pan). Reakcje i wzruszenie słuchaczy w katedrach nie pozostawiają wątpliwości – ta muzyka porusza, wskrzesza wiarę w człowieka w tych ciężkich czasach, a na tym artystom zależało najbardziej. – Praca w studiu to laboratorium wzajemnego odkrywania wrażliwości, zgłębiania artyzmu. To było doświadczenie, które pokazało mi, ile mam w sobie jeszcze nieużytych potencjałów. Jak wrzucenie na głęboką wodę, nawet nie wiedziałem, że umiem aż tak dobrze pływać – uśmiecha się polski pianista.
Mógł być sportowcem
Pochodzi z Gdańska i niewiele brakowało, a zostałby siatkarzem. Ojciec był trenerem siatkówki i grał w reprezentacji biało-czerwonych. – Kiedy miałem sześć lat, oglądałem konkurs chopinowski w czarno-białym telewizorze. Na egzaminie do szkoły muzycznej powiedziałem, że będę grał tylko na fortepianie – wspomina Ruszczyński.
Jako młodziutki solista wygrywał konkursy nie tylko w Polsce. Po studiach solowych zajął się muzyką kameralną, wokalną, czyli akompaniowaniem śpiewakom. Szybko trafił do opery, i to w Londynie. – Poczułem, że muzyka operowa to nieskończona wielkość gestu emocjonalnego i to dodało mi skrzydeł, zacząłem dobrze grać muzykę kameralną dopiero wtedy, gdy zacząłem się bawić operą. Po kilku miesiącach w studiu operowym dostałem kontrakt w Covent Garden – wspomina. Został tam siedem lat jako pianista i vocal coach w prestiżowym programie dla młodych artystów Jette Parker.
Skromne życie poprzeplatane luksusem
Trzeba go sobie wyobrazić przy bechsteinie, zaszytego gdzieś w austriackim Waldviertel, gdzie lasy i pola, w domku z wielkimi oknami. Czasem ma kolorowy kolczyk w uchu, kolor we włosach albo nieskrywane siwe pasma. Częścią jego dnia jest spacerowanie, nasycanie się obecnością drzew, zapachów, barw nieba i gwiazd, których poza miastem widać miliony. – Skromne życie poprzeplatane luksusem jak w „Cyganerii” Pucciniego. Ktoś mi powiedział, że mam talent do życia – uśmiecha się. W mieszkaniu okryty czule fortepian. Jeździ z Markiem i wprowadza się tam, gdzie on. Czasami musi się wyprowadzić, bo sąsiedzi nie zgadzają się na sąsiedztwo muzyka – tak było w Wiedniu w 3. dzielnicy. – Fortepian kupili mi sponsorzy, którzy uwierzyli we mnie, wygrałem na maturze nagrodę i wyjazd fundowany przez Rotary Club do Brukseli. Dzięki jednemu z rotarian dyrektor Bechsteina zdecydował się sprzedać młodemu, zdolnemu muzykowi instrument po kosztach – opowiada.
Bukareszt, 1999, drugi rok studiów w Gdańsku – Ruszczyński gra pierwszy chopinowski recital na żywo, transmitowany w radiu. Dwa bisy, a po drugim ludzie stali i wciąż bili brawo. – To był mój pierwszy koncert, za który wtedy zapłacono mi w dolarach – śmieje się. Stulecie niepodległości Polski, londyńska Royal Albert Hall, Marek Ruszczyński gra utwór J.I. Paderewskiego. – Wielka gala, dużo znajomych po fachu, gwiazdy pop, zespoły rockowe i moja przedszkolna miłość Grażyna Torbicka. To był mój powrót na scenę, dość wymagający, bo kamery, pięć tysięcy ludzi na widowni; mama. To dało mi niepowtarzalną moc, na scenie serce bije inaczej. Poprzez muzykę bije dla całej widowni – przyznaje pianista.
Trzeba mieć trochę szczęścia
Ruszczyński już wie, że kariera to nie tylko kwestia pracowitości, talentu, lecz także szczęścia. Dużo daje mu praca ze światowej sławy tenorem Robertem Alagną, próby, rozmowy, wspólne gotowanie sycylijskich specjałów, praca w studiu nagrań: – To nauczyło mnie odwagi. Bezcenna szkoła. Podobnie zaproszenie do Carnegie Hall, wystosowane przez mezzosopranistkę Marilyn Horne. – Jej sposób pracy nauczył mnie sprytu i szybkiego podejmowania decyzji na scenie – zaznacza muzyk. W mediolańskiej La Scali wystąpił po raz pierwszy na zaproszenie i u boku Aleksandry Kurzak. Koncertowali w Zurychu, Jeleniej Górze, niebawem w Genewie, Poznaniu, w Filharmonii Narodowej. Za nim tournée z Alagną po Francji. – Muzyk to trochę taki sceniczny karaluch. Musi być niezniszczalny, odporny na niewyobrażalne niewygody i przetrwać trudne okoliczności, czasem w ciągu jednej chwili, już na scenie trzeba zmienić całą koncepcję wykonania i jedyne, co zostaje, to kreatywność, instynkt i poczucie humoru – uśmiecha się. I tu wspomnienie z La Scali: – W dniu koncertu, a trwała pandemia: rano test covidowy na drugim końcu miasta, potem próba fortepianu; zimny kawałek pizzy, bo sklepy i restauracje zamknięte. Po południu, właśnie się goliłem, przyszedł e-mail, że muszę zrobić następny test na covid, a tu prasowanie koszuli, spinki, muszka, ułożenie nut; co chwilę ktoś wchodzi do garderoby, pytania, podpisy, dokumenty; dyrektor opery, uściski ręki… Kiedy usiadłem w garderobie na ostatnie 15 minut przed wyjściem na scenę, żeby się wyciszyć, zobaczyłem, że połowa brody wciąż nieogolona… Zdążyłem na styk! Ruszczyński, zanim wejdzie na scenę ze śpiewakiem, długi czas się przygotowuje. Chciałby, żeby ludzie to usłyszeli. – Muszę być gotowy stworzyć z nim w ułamku sekundy makrokosmos emocjonalny i estetyczny. Muszę stworzyć dla bohatera świat, w którym z jednej strony idzie do śpiewaka inspiracja, a z drugiej – komentarz i dopełnienie tego, o czym mówi dzieło muzyczne – przyznaje artysta. Trudno sobie to wyobrazić? – To proces podobny do gotowania, ja kocham gotować! Z domieszką przypraw z duszy, humanizmu – uśmiecha się. I tu jest miejsce na ulubione słowo Marka Ruszczyńskiego, benewolencja, przychylność wobec siebie i wobec innych: – Tego uczy scena i jej wielcy bywalcy. Mieszanie dźwięku wychodzącego spod moich palców z ich brzmieniem to dla mnie niewyobrażalne szczęście.
Bywa też trudno, bywa, że życie zaboli. – Chciałem kiedyś pojechać daleko od ludzi, żeby wyrzucić całą frustrację i mieć pewność, że tego nikt nie usłyszy. Jak byłem młody, to miałem mapę świata na biurku i zawsze patrzyłem na Przylądek Dobrej Nadziei. Udało mi się tam wypożyczyć samochód z namiotem na dachu, napędem na cztery koła, lodówką. Miesiąc włóczęgi, sześć tysięcy kilometrów sam ze sobą w Afryce; ostatniego dnia dotarłem do Cape Town. Widziałem zwierzęta, które stadnie żyją i wiedzą, co robić w hierarchii, widziałem najstarszą pustynię na planecie. To mi dało zestrojenie z naturą i harmonię z samym sobą – opowiada muzyk.
– Jako pedagog – mówi pianista – promuję to, by stawać się kowalem własnego losu, bo każda jednostka, która ma coś do powiedzenia, wcześniej czy później odnajdzie swój artystyczny głos. Miejmy coś do powiedzenia! Muzyka ma także ten wymiar, że skalibrowanie precyzji w operowaniu instrumentem wymaga rzetelnej i ułożonej pracy.
Trudno oderwać wzrok od dłoni artysty, dyskretną gestykulacją nadaje słowom inne wymiary. Jak dba o swoje „narzędzia pracy”? – Nie jeżdżę na nartach ani na niczym na kółkach, boję się, że mógłbym rękę złamać. Jak na przykład siedzę na podłodze, to zawsze palce chowam pod spód.
Koncerty z Robertem Alagną w największych francuskich katedrach były niezwykłym doświadczeniem nie tylko dla publiczności, lecz także dla Marka Ruszczyńskiego i jego muzycznych „wspólników”. Pokazały, jak przywracać znaczenie pojęciom wiara, miłość i nadzieja. To ważne w tym czasie pełnym bliskich wojen. – Jedno życie nie wystarczy, żebym zagrał całą muzykę, którą chciałbym zagrać. Mógłbym jak Małgorzata i jej Mistrz z Bułhakowa, w tym domku w Dolnej Austrii czy gdzieś na końcu świata, być szczęśliwy tylko z muzyką.