O tym, co stało się we wtorek w Sejmie, mogą państwo przeczytać na innej stronie gazety. Osobiście chciałbym się ograniczyć do wyciągnięcia wniosków z tego pożałowania godnego ekscesu. Dyskusja o krzyżu w przestrzeni publicznej – czy to w sali sejmowej, czy w szkolnej klasie – wraca od lat. Warto podkreślić, że krzyż wiszący w Sejmie został pierwszy raz powieszony tam po kryjomu. Potem wielu próbowało go ściągać, z mizernym zresztą skutkiem. Parlamentarzyści słusznie wnioskowali, że krzyż wiszący poza kościołem czy salką katechetyczną jest raczej symbolem splotu władzy z Kościołem, a nie przejawem uczuć religijnych, które mogą być manifestowane w innych miejscach.
Nie mam nic przeciwko krzyżowi na Giewoncie czy przed wrotami gdańskiej stoczni, a patrząc szerzej, nie przeszkadza mi także pomnik Mojżesza stojący w łódzkim parku Staromiejskim. Polska w swojej drodze do laicyzacji nie powinna wylewać dziecka z kąpielą i iść drogą Francji, gdzie zagrożone są już nawet krzyże cmentarne. Możemy jednak wymagać, aby przestrzeń rządzona przez władzę świecką była wolna od takich symboli. Mowa o parlamencie, szkołach i urzędach państwowych.
To byłby pierwszy, symboliczny krok na drodze rozdziału Kościoła od państwa. Rozdziału, pod którym podpisały się miliony wyborców w październikowych wyborach. Na chichot losu zakrawałaby sytuacja, w której impulsem do tych zmian byłby właśnie antysemicki wybryk posła Brauna. Oczyma wyobraźni widzę jednak scenę, w której marszałek Hołownia (katolik i niedoszły dominikanin) ściąga krzyż z sejmowej sali, realizując tym samym wolę swoich wyborców.