Gdy masz starą książeczkę mieszkaniową… Rozmowa z ANDRZEJEM KUBASIAKIEM

Rozmowa z ANDRZEJEM KUBASIAKIEM, prezesem Krajowego Stowarzyszenia Posiadaczy Książeczek Mieszkaniowych PKO BP z lat 1970 – 1989.

Fot. archiwum Allegro

– W PRL-u ponad 5 milionów osób miało książeczki mieszkaniowe. Niektórzy szczęśliwcy po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach oczekiwania mogli się wprowadzić do spółdzielczego mieszkania. Jednak ogromna rzesza pozostała z niczym. 

– Nadal 1,2 miliona Polaków czeka na swoje pieniądze zdeponowane na książeczkach mieszkaniowych, mimo że nawet w najmniejszym stopniu nie zrekompensują one pieniędzy, które zdeponowali na książeczkach, a mówiąc wprost, które państwo im ukradło w majestacie prawa. Na początku XXI wieku wielu z nas próbowało dochodzić sprawiedliwości na własną rękę. Ale nic to nie dało. Dlatego w 2012 roku założyliśmy stowarzyszenie. Dziś zbliżamy się do tysiąca członków, ale chcemy reprezentować wszystkich pokrzywdzonych – 1,2 miliona osób. 

– Rachunki na książeczkach mieszkaniowych prowadził bank PKO, dziś PKO BP. Jak więc chcieliście dochodzić swoich pieniędzy? 

– Zawsze odpowiadano nam w tym samym duchu. PRL zbankrutował. Książeczki mieszkaniowe nie były pomysłem banku, tylko ówczesnych władz. A gdyby PKO BP chciał wypłacić nam nasze pieniądze, oczywiście z uwzględnieniem inflacji, już nie mówiąc o odsetkach, to także stałby się bankrutem. 

– Kiedy założył pan swoją książeczkę? 

– Jeszcze w czasie studiów w 1973 r. Na książeczkę wpłacałem każde zaoszczędzone pieniądze. 10 tys. dostałem od ojca, który wziął pożyczkę w swoim zakładzie pracy. W 1975 r., po studiach, miałem już pełną kwotę potrzebną na M-3 (dwa pokoje z kuchnią), czyli 21,5 tys. zł (średnia pensja wynosiła wówczas 3900 zł – przyp. autora). Te pieniądze, zdeponowane w PKO, w ramach umowy społecznej, gwarantował Skarb Państwa. 

– Kiedy miał pan otrzymać mieszkanie? 

– W latach siedemdziesiątych budowano nawet ponad 200 tys. mieszkań rocznie. Na swoje M-3 miałem czekać od 8 do 10 lat. Ale się nie doczekałem. Po latach postanowiłem scedować książeczkę na moją córkę (to miało być już M-4, czyli trzy pokoje z kuchnią). W 1984 r. bank oświadczył, że muszę zwiększyć kwotę zgromadzoną na książeczce do 60 tys. (średnie wynagrodzenie wynosiło wówczas 16 800 zł – przyp. autora), bo inaczej zerwie umowę o oszczędzaniu. PRL upadł i straciłem wszystkie pieniądze. Po denominacji w 1995 r. wyliczono, że to, co oszczędzałem przez ponad 20 lat, jest warte 6 zł 23 gr! 

– Jak to możliwe? 

– W 1990 r. znowelizowano Kodeks cywilny tak, że wkłady na książeczkach mieszkaniowych nie podlegały waloryzacji. A ponieważ tylko w 1990 r. inflacja wyniosła prawie 600 proc., więc zgromadzone oszczędności stały się nic niewarte. Przez te wszystkie lata zgromadzone środki na książeczkach były nieoprocentowane, gdyż na koniec oszczędzania Skarb Państwa miał to wyrównać. 

 

Subskrybuj angorę
Czytaj bez żadnych ograniczeń gdzie i kiedy chcesz.


Już od
22,00 zł/mies




2023-07-25

Krzysztof Różycki