Dziś o jednej z takich wypraw – z 16 kwietnia 1998 roku. Sześć dni później do komisariatu w Luboniu przyszła pani Anna N., zgłaszając zaginięcie 60-letniego męża, Janusza. Tego dnia wyjechał z poznanym z ogłoszenia handlarzem aut – 30-letnim Piotrem J. – oraz jego kierowcą. Mieli jechać do Niemiec po samochód, zabrali sporą gotówkę. „Schował pieniądze – 18 tys. zł i 2 tys. marek – do zamszowego woreczka na szyi. Dałam mu jedzenie, ubrania, aparat. Miał wrócić w sobotę” – pisała mi później żona zaginionego.
Policja rozesłała komunikaty o zaginięciu, ogłoszenia trafiły do lokalnej prasy. Wkrótce zgłoszono także zaginięcie Piotra J., towarzysza podróży Janusza. Poszukiwania nie przyniosły efektu. Ustalono jedynie, że dwaj młodzi ludzie z Międzychodu wieźli ich maluchem z Lubonia do Pniew, skąd mieli ruszyć lawetą do Niemiec. Badania fiata 126p nie wykazały jednak, by mieli z zaginięciem cokolwiek wspólnego.
Janusz, 60-letni rencista z Lubonia, dorabiał w ośrodku Malta. Po stłuczce zrezygnował z naprawy auta i za odszkodowanie chciał kupić „nowe”. Ogłoszenie znalazł u Piotra J., 30-latka z Poznania, wcześniej karanego i bez stałej pracy, który w prasie oferował tanie samochody z zagranicy. 16 kwietnia o godz. 22 Piotr pojawił się u Janusza z dwoma młodymi mężczyznami. Maluchem mieli zawieźć ich do Pniew, skąd lawetą ruszyliby dalej do Niemiec. Według kierowców fiata 126p cała czwórka dotarła tam ok. 23.
Po trzech dniach bez wieści żona Janusza skontaktowała się z rodziną Piotra J., lecz jego ojciec również nie wiedział, co stało się z synem. Policja od początku podejrzewała, że to Piotr mógł zabić klienta, ukryć ciało i uciec do Niemiec, choć brakowało na to jakichkolwiek dowodów. Przez wiele tygodni śledztwo tkwiło w martwym punkcie. Ojciec Piotra ustalił, że syn w ogóle nie dotarł do Niemiec – nie odebrał tam wcześniej opłaconego busa.
W kręgu podejrzanych od początku było dwóch mężczyzn z malucha, którzy wieźli zaginionych do Pniew. Nie znaleziono jednak żadnych dowodów, które by ich obciążyły. Pochodzili z Międzychodu i twierdzili, że po zostawieniu pasażerów wrócili tam ok. 2 w nocy. Policjantów zastanawiało, że na pokonanie 30 km potrzebowali aż trzech godzin – tłumaczyli to awarią auta. Równolegle pojawił się inny trop: kilka tygodni przed wyjazdem Piotr J. zamieszkał z dziewczyną przy ul. Konińskiej w Poznaniu, gdzie miały zgłaszać się osoby rosyjskojęzyczne, domagające się zwrotu długu. Dziewczyna zniknęła, a wątek nie został potwierdzony.
Jak wspomina dziś Maciej Szuba, ówczesny szef poznańskich kryminalnych, sprawa mogłaby tkwić w martwym punkcie do dziś, gdyby nie gadulstwo jednego ze sprawców. 18-letni uczeń ze Szczecina, mieszkaniec Międzychodu i pasażer malucha, przy piwie chwalił się, że „wie coś” o zniknięciu rencisty z Lubonia. Policja musiała znaleźć sposób, by ponownie go zatrzymać – wcześniej postawiono mu już zarzut zabójstwa, którego nie można było powtórzyć. Ostatecznie prokuratura zgodziła się na zarzut porwania Janusza N., bo wciąż sądzono, że Piotr J. mógł być wspólnikiem młodych.
Po aresztowaniu chłopak pękł. Przyznał, że wie, gdzie ukryto ciała… dwóch mężczyzn. To oznaczało, że zabili także Piotra, co całkowicie obaliło wcześniejszą hipotezę. Wskazał mały lasek na trasie Pniewy – Międzychód. Zwłoki odnaleziono dopiero dzięki psu szkolonemu do poszukiwania ciał – były płytko zakopane.
Drugi z zatrzymanych nie przyznał się do winy, lecz relacja 18-latka i zebrane dowody były jednoznaczne. Młodzi mężczyźni, jadąc z Januszem i Piotrem, przekonali ich, że laweta czeka dalej, w Międzyrzeczu, i skierowali malucha w tamtą stronę. W pewnym momencie zatrzymali auto i zaatakowali obu pasażerów. Piotr próbował uciec, lecz został dogoniony. Motyw był prozaiczny: kłopoty finansowe i chęć zdobycia gotówki. Łupem padło ponad 20 tys. zł, które szybko wydali na ubrania, telefon i spłatę długów. Sprawcami okazali się 18-letni uczeń ze Szczecina i jego 22-letni znajomy zajmujący się drobnym handlem.
Ostatecznie obaj zostali skazani na dożywocie.
Z listu żony Janusza: „Zamykam drzwi i idę do okna balkonowego. Patrzę przez okno – idą w kierunku blaszaka na wysokości bloku 15. W ciemności giną mi, ale spostrzegam, że na stole zostały okulary męża. Biorę je do ręki i chcę wyjść na balkon, aby krzyknąć, lecz już nie widzę nikogo…”.