To było ledwie kilka minut. Podjechałem na parking przed żółtym dołem wielkim na kilkaset metrów i uruchomiłem aparat. 11 zdjęć wystarczyło, by pokazać czytelnikom „Angory”, jak las zmienił się w kościelny biznes. Fotki zrobiłem tak, by objęły tabliczki „Osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony” – pośrednie dowody na to, że nie wszedłem na zakazany teren. Nagle z pobliskiej stróżówki zaczął biec w moją stronę mężczyzna ubrany w odblaskową kamizelkę. Z daleka krzyczał, że mam skasować zdjęcia. Odparłem, że jestem dziennikarzem i schowałem się w aucie. 30 lat pracy w zawodzie nauczyło mnie, że lepiej nie eskalować napięcia tłumaczeniami, że mam prawo fotografować otaczającą rzeczywistość, nie naruszając – jak mówią prawnicy – niczyich dóbr osobistych.
Mężczyzna odgrażał się, że „wezwie policję”, ale dziennikarz słyszy takie groźby wielokrotnie i – jeśli ma czyste sumienie – nie bardzo się nimi przejmuje. Tym bardziej że podenerwowany mężczyzna biegł w moim kierunku z wyciągniętym przed siebie telefonem, a z jego ruchów wynikało, że wszystko nagrywa. Jeśli policja przyjedzie, funkcjonariusz obejrzy film, wytłumaczy przepisy i bezzasadność pretensji. Mężczyzna w kamizelce przez kilka minut stał przed maską auta, blokując mi wyjazd z parkingu, ale kiedy odsunął się na tyle, że mogłem bezpiecznie odjechać, ruszyłem, by wysłać do redakcji tekst i zdjęcia. W lusterku widziałem, że do końca śledził mój wyjazd obiektywem telefonu. – Chyba to jeden z ochroniarzy – pomyślałem, ale się myliłem. To był szef firmy wydobywającej piasek na zlecenie właściciela kopalni – łódzkiej kurii.
Górnicy w sutannach
O przedziwnej inwestycji Archidiecezji Łódzkiej, która kupiła ziemię, wycięła setki drzew i we współpracy z miejscowym przedsiębiorcą rozpoczęła wydobycie kruszywa we wsi koło Łodzi, pisaliśmy w „Angorze” jako jedni z pierwszych („Górnicy w sutannach” nr 38/2020 i „Kościelna kopalnia” nr 6/2022). Kiedy mieszkańcy zobaczyli, że las, do którego chodzili na spacery, zamienił się z dnia na dzień w pustynię, powstało stowarzyszenie „Protest Porszewice”. Jego działacze sprawdzili, że w dokumentach nic się nie zgadza. Wycinkę lasu kuria zgłosiła do urzędu nie jako przygotowanie do wydobycia piasku, lecz „przywrócenie do stanu rolnego”, choć nieuprawiane rolne działki wchłonął przed laty las. Wójt Pabianic uznał, że skoro lasu nie było, nie trzeba badać wpływu jego utraty na środowisko. Dziwnie zachowały się też Lasy Państwowe. Wpierw nadleśniczy napisał do władz województwa „sprzeciw wobec eksploatacji kruszywa”, którego wydobycie może zaszkodzić „pobliskim, cennym przyrodniczo” terenom, ale po kilku tygodniach poinformował, że „zmienił pogląd”. Nic nie dała też skarga Stowarzyszenia do Dyrekcji Ochrony Środowiska. Urzędnicy potwierdzili, że szkoda w przyrodzie powstała, ale nie wiadomo jaka, bo nikt… nie badał stanu środowiska przed wykopaniem dołu, a „działalność prowadzona przez Archidiecezję Łódzką jako działalność organizacji religijnych nie zalicza się do stwarzającej ryzyka szkody w środowisku”. W efekcie koncesję na wydobycie piasku przyznano, kopalnia będzie działać przez kolejne 15 lat, a inwestor nie zapłacił nawet karnych (liczonych na miliony złotych) opłat za wycięcie ponad 1,5 tys. drzew.
Łódzka kuria, która od początku wypowiadała się na temat swojego biznesu niezwykle oszczędnie, w końcu wydała oświadczenie, że inwestycja jest zgodna z prawem, instytucje nie stwierdziły nadużyć, a „po wydobyciu piasku teren zostanie zrekultywowany”. W jednej z lokalnych gazet przedstawiciel archidiecezji dodał, że celem wydobycia jest „uniezależnienie się Kościoła od datków wiernych”. – Nasza walka przypomina kopanie się z koniem – mówiła mi pani Agata ze Stowarzyszenia, a nieformalna szefowa „Protestu Porszewice” dodawała, że wygrana z kościelno-biznesowym przedsięwzięciem jest praktycznie niemożliwa.
Dwa lata przesłuchań
Jak ciężka to walka, przekonałem się na własnej skórze, gdy po kilku miesiącach od publikacji reportażu ze zdjęciami kopalni otrzymałem wezwanie od policji… drogowej. Podczas przesłuchania dowiedziałem się, że po moim odjeździe z parkingu współpracujący z Kościołem przedsiębiorca wezwał – jak zapowiadał – policję, ale nie poskarżył się na to, że robiłem zdjęcia, lecz na to, że odjeżdżając, skierowałem samochód w jego stronę i celowo „uderzyłem lusterkiem w rękę”. Na poparcie swojej wersji wskazał rzekomego świadka – podwładnego, pracownika zakładu, który z okolic stróżówki kopalni miał obserwować zdarzenie. Co ciekawe, zajmująca się sprawą mł. asp. Joanna Janecka-Wieczorek praktycznie od razu uznała, że biznesmen ma rację, a ja za „zagrożenie bezpieczeństwa innej osoby” zasługuję na karę (maksymalna grzywna to 5 tys. zł). Licząc na policyjny rozsądek, podkreślałem, że rzekomo „uderzony lusterkiem” mężczyzna był niezadowolony z wizyty reportera oraz to, że nagrywał film. Funkcjonariusze nie próbowali jednak sprawdzić, czy mówię prawdę (nawet skasowane dane można najczęściej z aparatu odzyskać) i wystąpili przeciwko mnie z wnioskiem o ukaranie.
Do sądu w Pabianicach asp. Janecka- Wieczorek ani nikt inny z policji nie przyszedł, a rozpatrujący sprawę jednoosobowo sędzia Jakub Smoczkiewicz niemal na początku procesu poza protokołem przyznał mi się z uśmiechem, że „kwestią kopalni w Porszewicach zajmował się na jednej ze spraw”. Jeśli sędzia zna kontekst, to tylko lepiej – pomyślałem i powtórzyłem, co zaszło, podkreślając, że „uderzanie autem” przez dziennikarza bohatera przygotowywanej publikacji (choćby negatywnego) nie ma sensu, bo naszą bronią jest słowo docierające do czytelników. Powiedzieć, że polskie sądy działają wolno, to nic nie powiedzieć, ale pabianicki Sąd Rejonowy przebił wszystko. Proces w sprawie „uderzenia lusterkiem” trwał (tylko w pierwszej instancji) ponad rok! Choć w sprawie występowało ledwie dwóch świadków (biznesmen i jego pracownik) oraz ja, sędzia potrzebował siedmiu terminów rozpraw, by wydać wyrok. Kilkukrotnie po zamknięciu przewodu sądowego otwierał go ponownie, by zlecić policjantom „wykonanie dokumentacji fotograficznej oraz szkicu miejsca zdarzenia” albo, innym razem, by przeczytać publikowane w „Angorze” reportaże. W końcu zdecydował: jestem winny i zasługuję na karę… nagany. Dlaczego? Trudno dociec, bo uzasadnienie wyroku składało się – w istocie – z typowych, niewiele mówiących formułek. „Sąd dał wiarę zeznaniom [pokrzywdzonego i jego pracownika, które] są spójne, logiczne i konsekwentne”. „Wyjaśnienia obwinionego [czyli moje – aut.] są wyrazem linii obrony obliczonej na uniknięcie odpowiedzialności za popełniony czyn”. Niska kara – jak uzasadnił sąd – wynika m.in. z mojego „dotychczasowego sposobu życia”, cokolwiek miało to oznaczać. Sąd nie sprawdził, czy biznesmen nagrywał telefonem film, i nie wyjaśnił, czy, a jeśli tak, to jakim prawem, biznesmen utrudniał dziennikarzowi pracę. Przede wszystkim jednak ani słowem nie skomentował szczególnego kontekstu, jakim było oczywiste zdenerwowanie działającego na zlecenie Kościoła przedsiębiorcy faktem, że wścibski reporter próbuje poruszać niewygodny temat kopalni. Słowem: że miał on powód, by chcieć podłożyć mi nogę.
Sprawę wyprostowało dopiero (po kolejnych trzech miesiącach) odwołanie do Sądu Okręgowego. Ponowne powtarzanie oczywistości w wielostronicowej apelacji i podczas kolejnych wyjaśnień w sądzie okazało się tym razem skuteczne. Sędzia Lidia Siedlecka po prostu zmieniła wyrok, prawomocnie mnie uniewinniając. Od zrobienia feralnych zdjęć minęły prawie dwa lata.
Kopią dalej
Bilans „pomyślnie” zakończonej historii? Kilkadziesiąt godzin spędzonych na salach rozpraw i śledzeniu akt sprawy, dziesiątki godzin pracy prawników piszących pisma procesowe. Przede wszystkim zaś liczone realnie na tysiące złotych koszty pracy sądów, do których w kolejce stoją tysiące ludzi czekających latami na załatwienie życiowych spraw.
Przypomniałem sobie obawy działaczy „Protestu Porszewice” przed ujawnieniem nazwisk i ich słowa o nierównej walce z potężnym przeciwnikiem. To nie było tchórzostwo, lecz realna ocena sytuacji ludzi, którzy oskarżeni o cokolwiek musieliby – w przeciwieństwie do mnie – sami opłacić prawników, a później miesiącami tracić nerwy w sądach, nie rozumiejąc, dlaczego nikt im nie wierzy.
„Protest Porszewice” wciąż nie składa broni, lecz na razie bije głową w mur. Jak informują działacze na swoim profilu społecznościowym, w ubiegłym roku dwukrotnie próbowali wznowić postępowania „w sprawie wycięcia 13 ha lasu pod kopalnię”, lecz wójt gminy Pabianice i sąd administracyjny odmówiły zajęcia się sprawą.