„Ministranci ratują świat”
Ratujmy Kościół przed samym sobą
Do tytułu felietonu Krzysztofa Skiby w 49. numerze ANGORY Ministranci ratują świat dodałbym, że… przed Kościołem. No może ze znakiem zapytania na końcu. Felieton Skiby przeczytałem nie tylko dlatego, że o filmie było głośno od czasu ostatniego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie obsypano go nagrodami. Pewnie tak jak większość potencjalnej publiczności odczytałem tytuł filmu schematycznie, bo po odkryciu pedofilskich skandali wiadomo, z czym w powszechnej świadomości kojarzą się ministranci. Felieton Skiby sprowadza jednak na właściwe tory.
Po obejrzeniu filmu mogę odnieść się zarówno do rzeczonego felietonu, jak i do samego dzieła. Zacznę od czegoś zupełnie innego, choć ta nazwa pada w „Ministrantach”. Należę do pokolenia, które pamięta akcję „Niewidzialna ręka”. Pomysł pojawił się na łamach czasopisma harcerskiego „Świat Młodych”, następnie został przeniesiony do telewizji. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy byłem harcerzem, miał dużą popularność wśród nastolatków. Zrobienie czegoś dobrego było w sytuacji mojej i moich rówieśników bardzo proste. Można powiedzieć – dziecinnie proste.
Powszechnym zjawiskiem było ogrzewanie domów suchym drewnem przynoszonym z pobliskiego lasu. Mieliśmy we wsi dwie „staruszki”, którym przynosiliśmy ten susz. Potem te fakty się zgłaszało i odnotowywało w kronice szczepu. Nie trafiliśmy nigdy do telewizji, czym czuliśmy się nieco zawiedzeni, niemniej akcja sprawiała nam frajdę. Wprawdzie w środowisku małej wsi wszyscy wiedzieli, kim są te „niewidzialne” ręce, ale nikt tego publicznie nie ogłaszał. Zgadzając się z ogólną oceną „Wysoka fala”, jaką Krzysztof Skiba zakończył swój felieton, powiem, że nie do końca zgadzam się z oceną żartobliwej warstwy filmu.
Mówiąc szczerze, irytowały mnie rozlegające się na widowni głośne śmiechy, które mogły sugerować, że mamy do czynienia z przezabawną komedią. Filmowy obraz prowincjonalnego miasteczka jest – co zrozumiałe – przerysowany. Świadczy o tym chociażby fakt, że zebrane w filmowej parafii kwoty są znaczne. A tego, że obok pełnych parkingów pod supermarketami i klientów wywożących kosze zakupów istnieje bieda, nikt negować nie zamierza.
Polskie miasteczka nie są jednak aż tak pogrążone w bylejakości i nędzy, jak ukazuje to film. Za to Kościół jest. Ponieważ oglądałem film razem z grupą znajomych, po wszystkim wywiązała się dyskusja. Przeważał jeden wątek. Wszyscy prześcigali się w pokazywaniu przykładów nieetycznego zachowania funkcjonariuszy Kościoła na płaszczyźnie ekonomicznej. Od nieogrzewanej świątyni, po żądania wysokich opłat za sakramenty, głównie za pogrzeby. Są jednak i optymistyczne refleksje po pobycie w kinie na „Ministrantach”. Jedną jest jakże wymowna końcowa scena filmu.
Młode pokolenie, do którego można mieć wiele pretensji (na przykład o język, co słychać także w filmie), zmierza w dobrym kierunku i odróżnia prawdę od fałszu. I druga pozytywna refleksja: przed kinem nie było już szpaleru ludzi z różańcami i świecami w rękach, którzy złorzeczyliby wchodzącym na seans, czego doświadczyłem kilkadziesiąt lat temu. Szedłem wtedy na film „Ksiądz” opowiadający historię młodego brytyjskiego księdza ukrywającego swój homoseksualizm. Tacy ministranci są nadzieją Kościoła. NARCYZ WASZKIEWICZ
Widzimisię
W demokracji dokonuje się wyborów przedstawicieli, którzy (w teorii) powinni dbać o dobro wyborców, respektując ich oczekiwania i nadzieje. Niestety, w wielu przypadkach wybrani przedstawiciele narodu z chwilą osiąg nięcia wysokich stanowisk nabierają przekonania o swojej genialności, wszechwiedzy i jedynie słusznej sile sprawczej. Najgorszym zjawiskiem demolującym demokrację oraz motywację do dokonywania dobrych wyborów jest wyalienowanie liderów od ich wyborców, przekształcające się w ich „widzimisię”.
Według „Słownika języka polskiego PWN” „widzimisię” oznacza: czyjeś stanowisko nieliczące się z niczym. Z kolei „Słownik języka polskiego” pod redakcją W. Doroszewskiego tak to wyjaśnia: pogląd na coś oparty tylko na własnym nastroju, z niczym się nieliczący; kaprys, zachcianka. „Wielki słownik języka polskiego” określa to tak: osobisty pogląd jakiejś osoby lub grupy osób, niezwiązany z obiektywnymi okolicznościami lub zdaniem innych ludzi.
W polskim folklorze politycznym mamy wiele przykładów „widzimisię” na różnych szczeblach władzy, nieliczących się z dobrem narodu i jego opiniami. Sięgnijmy po wybrane przykłady dwóch stron sceny politycznej. Pierwszy przykład to lider partii z nazwy ludowej, która porzuciła wieś polską na pastwę PiS-u, cieszącej się obecnie około 1-procentowym poparciem wyborców. Chodzi o partię, która na swoim ostatnim zjeździe uznała, że ludziom wsi najbardziej potrzebna jest… budowa metra w 10 miastach. Ten lider zaś to człowiek należący do Koalicji 15 października, która wygrała wybory parlamentarne. Ma on w swoim dorobku politycznym między innymi niezrealizowanie przez dwa lata koncepcji rezygnacji państwa z finansowania Kościołów, skuteczne hamowanie w Koalicji prac nad ustawą o związkach partnerskich, wyciszanie w Koalicji wszelkich propozycji w sprawie praw kobiet do decydowania o antykoncepcji i usuwania ciąży (w przypadkach uzasadnionych medycznie).
To on opowiadał się publicznie za wprowadzeniem w szkołach jednej przymusowej lekcji religii lub logiki. I to wszystko było „widzimisię” tego Pana, ponieważ nie posiada on zaplecza wyborców (przypomnę – około 1 proc. poparcia) w głoszeniu i realizacji tych haseł. A społeczeństwo, w tym jego wyborcy, oczekiwało realizacji postulatów Koalicji 15 października zgłaszanych w kampanii przedwyborczej. Po drugiej stronie sceny politycznej mamy kolejnego Pana WIDZIMISIĘ. Jest to „cudowne dziecko” wynalezione przez prezesa PiS-u i wyniesione na piedestał najwyższej osoby w państwie. Tutaj patologia i dewastacja demokracji ma poważny wymiar państwowy.
Realny proces wypracowywania decyzji, mający służyć państwu, obywatelom i, generalnie mówiąc, polskiej racji stanu, wygląda tak: najpierw naród wybiera posłów, parlament i konstytuuje się rząd. Rząd w trudzie rzeszy urzędników i doradców wypracowuje teksty ustaw i podaje je pod osąd posłów i senatorów. Opracowany tekst ustawy kierowany jest do podpisu przez prezydenta, a ten z lekkością swojego „widzimisię” wetuje je, nie starając się nawet uzasadnić logicznie, a nawet wcale, swojej decyzji.
Kilka razy w telewizji słyszałem jego wypowiedzi mniej więcej tego typu „Ja uznałem…”. Jest to jednoznaczna dyskredytacja ogromnego wysiłku ludzi, którzy tekst ustawy przygotowywali, konsultowali i starali się to zrobić jak najlepiej. Zresztą sformułowanie „ja uznałem, że…” świadczy o tym, że temu panu coraz dalej od nazwania go mężem stanu. Kolejny przykład dotyczy zbiorowości. Tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy kobiet popierających w wyborach parlamentarnych Koalicję 15 października obraziło się na nią i nie poszło głosować na kandydata na prezydenta Rafała Trzaskowskiego. I – o tę niewielką liczbę głosów – przegrał.
Kobiety te działały według własnego „widzimisię”, a nie zgodnie z logiką. Gdyby Trzaskowski wygrał, to tematy praw kobiet byłyby już załatwione. Przypomina mi się złośliwe powiedzenie: „Na złość mamie niech mi uszy zmarzną”. Ogląd rzeczywistości i postępowanie niektórych pseudopolityków wysokiego szczebla skłaniają do powtórzenia powiedzenia marszałka Józefa Piłsudskiego: „Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić”.
Chciałoby się zadać pytanie, o których polityków z polskiego areopagu chodzi w tym powiedzeniu? A na to pytanie niech odpowie każdy z czytelników sam, dobierając kandydatów z różnych opcji politycznych. Ale przecież to my, NARÓD, wybieraliśmy tych ludzi na najwyższe stanowiska w państwie. W perspektywie wieloletniej czekają nas kolejne wybory. Czy po nich nadal powtarzać będzie się przysłowie, że: „Polak i przed szkodą, i po szkodzie głupi”? ANDRZEJ KROWIAK
Sejm od wszystkiego?
Gdy obserwuję to, co dzieje się w Sejmie oraz na linii Sejm – prezydent, nasuwa mi się kilka uwag. Dlaczego aż Sejm musi zajmować się różnymi, za przeproszeniem, pierdołami, które mógłby załatwić odpowiedni minister? Przykładem może być ustawa łańcuchowa traktująca o długości psiego łańcucha przy budzie. A wobec tego, dlaczego nie zajmą się w Sejmie np. ustawą dotyczącą maksymalnej ilości papieru toaletowego zużywanego przy każdym pobycie w ubikacji? Czy to nie jest przypadkiem sprawa, którą powinien zająć się Sejm, a potem prezydent i Senat? Takich głupawych spraw trafiających do najwyższych władz w państwie polskim jest multum. A mamy przecież wiele poważnych problemów, które dawno powinny być rozwiązane.
Na przykład sprawa szybkiego rozliczenia posłów i senatorów, którzy przywłaszczyli sobie bezczelnie mnóstwo pieniędzy społecznych i to w imię Boga, bo przecież prosili Go o pomoc w momencie ślubowania. Jest także problem szybkich i systemowych (!) zmian w kulejącej od lat służbie zdrowia. Nie jest to przecież wyłącznie sprawa ciągłego dosypywania pieniędzy, które w większości trafiają w ręce samych lekarzy zarabiających już i tak nieprzyzwoicie dużo.
Nikt nie zajął się tym poważnie, a jeśli już, to jest to robione wyłącznie przez lekarzy w ich nieetycznym interesie finansowym, podczas gdy pacjent w ogóle się nie liczy. Wymaga to jednak szerokich badań prowadzonych przez specjalny zespół złożony ze specjalistów zarządzania, organizacji pracy, ekonomistów oraz informatyków, ale absolutnie bez udziału osób zainteresowanych, czyli lekarzy ciągle walczących o swoje pieniądze. Jeśli tego nie rozwiążemy, to coraz więcej osób będzie chorowało, a lekarze nadal będą biadolili, że za mało zarabiają. Dzisiaj, aby się leczyć, trzeba mieć końskie zdrowie i dużo pieniędzy. HeBe
Prezydencka Polska
Naprawdę staram się i chciałbym powiedzieć, że Karol Nawrocki jest moim prezydentem. Niestety, jest on prezydentem swoich wyborców. Do tej pory nie wiem, ile zdobył głosów. Nikt tego dokładnie nie podał. Przy tylu zgłaszanych nieprawidłowościach wynik nie jest jednoznaczny. Ponadto wybory zatwierdził sąd nieuznawany przez instytucje europejskie.
Prezydentowi zależy jedynie na poklasku, pragnie zadowolić tych, którzy wytypowali go na kandydata. Polskę i Polaków ma gdzieś tam, głęboko… Wyraźnie widać, że będzie wszystkie poczynania rządu blokował. Cel – wcześniejsze wybory. Taki prikaz poszedł z Nowogrodzkiej i nic więcej się nie liczy. Nie Polska tu jest ważna, tylko władza – za wszelką cenę. Nie chcę mówić o tych bezsensownych wetach, ale weźmy np. nominacje oficerskie.
W większości dotyczy to młodych ludzi, którzy zdobywali doświadczenie, pracując dla kraju, odbyli szereg szkoleń, gotowi są poświęcić życie dla Polski, bo to jest wpisane w ich służbę. Ktoś to ocenił, sprawdził, analizował i uznał, że zasługują na awans. Zapewne było to jakieś szersze gremium. Czy prezydent był w stanie dokonać oceny przebiegu służby każdego z tych kandydatów? Na pewno nie, bo nie taka jest jego rola. „Nie, bo nie” – takie jest jego uzasadnienie – jak naburmuszonego malca w krótkich spodenkach. Podobnie z przyznaniem odznaczeń.
Kandydatura przedstawionego do odznaczenia jest dokładnie sprawdzana: czego dokonał więcej niż inni, czym się wyróżnił. Ktoś napisał wniosek, ktoś zatwierdził, pracowało nad tym wiele osób. Prezydent nie jest w stanie tego wiedzieć. Jego podpis jest po to, żeby podnieść rangę odznaczenia czy nominacji oficerskich.
Oczywiście, musi istnieć jakaś komórka sprawdzająca wnioski pod kątem prawnym czy obyczajowym, żeby ewentualne odrzucenie wniosku odpowiednio uzasadnić. Tylko tyle. Prezydent tego, niestety, nie rozumie. Chce rządzić jak wszechwładny car – wbrew konstytucji. Konstytucja jasno mówi, kto rządzi w kraju i kto prowadzi politykę zagraniczną. W obliczu dzisiejszych zagrożeń to bardzo niebezpieczne i, niestety, głupie. WIESŁAW K. z Tarnowa
Nie jest sam
Nie wiem, dlaczego skradziona i potem odnaleziona przez policję figura goryla z restauracji w Płocku skojarzyła mi się z siedzącymi XIX-wiecznymi rzeźbami lwów na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Być może to zbieżność czasowa działania wetomana, który urzęduje chwilowo nie tuż za lwami, ale w Belwederze (…). Ale na ringu walki Batyra/Nawrockiego z Tuskiem pojawił się „sędzia” Czarzasty, który zastąpił nijakiego poprzednika Hołownię, co to nie umiał odróżnić ciosów dozwolonych od niedozwolonych w sytuacji, gdy staruszek z Żoliborza z pomocą aplikacji Brudzińskiego zmienił na ringu zawodnika. No to jak on oszukał, to ten, który został na ringu sam, już „legalnie”, bo umowa koalicyjna była, sędziego zmienił. Nie jest już zatem sam, bo Czarzasty to polityczny wyjadacz, który umie poruszać się po naszym coraz bardziej gnijącym polu politycznej walki, nawet wśród własnych koalicjantów.
Na początek od razu zapowiedział „weto marszałkowskie”, co wzbudziło wrzawę w samej koalicji rządzącej, szczególnie u ministry (nie znoszę feminatywów) funduszy z Polski 2050 Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz, która stwierdziła: „Zamrażarka jest zła, bo w projektach prezydenta i opozycji mogą być słuszne rozwiązania”. No to Czarzasty kulturalnie jej odpowiedział: „Oczywiście, niech pani ministra wyselekcjonuje te dobre rozwiązania i je dowiezie w rządzie. Wtedy Sejm się nimi chętnie zajmie”. I to po tym, jak Czarzasty od razu powiedział, że rząd Tuska będzie wspierał (Hołownia tego nie robił), ale prezydenckie propozycje bez wyliczeń kosztów będą czekały w Sejmie, aż przyjdą wyliczenia.
Na 20 zawetowanych już ustaw (czasowy rekord Polski!), kilkanaście zostało odesłanych w celu uzupełnienia między innymi wyliczeniami, a najdłużej leży ta dotycząca prądu: Batyr/Nawrocki w kampanii obiecał obniżkę rachunków za prąd o 30 proc. Udowodnił, że żadnej zamrażarki w Sejmie nie ma, bo reszta jest w komisjach, a inne w konsultacjach – co nie oznacza, że nie mogą być zwrócone do Pałacu w celu uzupełnienia. Nie obchodzi mnie, co o Czarzastym myśli otoczenie prezydenta.
Wiem już, że premier Donald Tusk nie jest sam, a ustawa łańcuchowa i kryptowaluty to nie jest już temat medialny na 2 – 3-dniowy news, o którym ludzie zapomną. Szczególnie młodzi, którzy dali się wciągnąć w kryptowaluty. Kwantowe komputery skasują im bezzwrotnie wszystko, co zapłacili, w minutę. Ci cwańsi wyjdą na tym lepiej, bo Batyr/ Nawrocki ustami swojego bulteriera Boguckiego w Sejmie dał im 2 – 3 tygodnie na ucieczkę z kasą, grabiąc realne pieniądze głównie młodym.
Nie wszyscy rozumieją, jak działają te mechanizmy, i dali się omamić hulajnogowemu Mentzenowi – też bez pełnej wiedzy o kryptowalucie, bo nikt tego nie jest w stanie ogarnąć (…). Zatem czy jest jakaś korzyść z tej zamiany marszałków? Jest, i to nie tylko dla Lewicy, ale i dla całej koalicji. A jeszcze jak do nich dołączy Żurek, to mają szansę władzę utrzymać. JAN
Nareszcie – Janek!
Janka, znajomego ze studiów, spotykam na dworcu w Warszawie. Z plecakiem, wychudzony, worki pod oczami, ledwo go poznałem. Gdy mnie zobaczył, próbował spotkania uniknąć. – Janek, ty nie w Stanach? – Właśnie wracam. Dwie godziny jazdy pociągiem upłynęły na zwierzeniach Janka. Zaraz po przylocie rodzina odebrała go z lotniska i zamieszkał z dwoma Polakami. Ochrzcili Janka Dżefem, bo nawet dla Polonii to normalne – jesteś w Ameryce, myślisz i mówisz po amerykańsku. Przez rok, dwa nasz Dżef zarabiał kilka razy więcej niż w Polsce, ale codziennie wracał urobiony po pachy. Bo jak wielu rodaków harował na budowie świątek – piątek i niedziela do późnego wieczora. A w czasie wolnym zwiedzał mityczne Stany.
Najpierw zauważył na ulicach wielu bezzębnych i kulawych i od razu pomyślał, czy w Ameryce nie ma lekarzy, a przynajmniej służby zdrowia. Zapytał kumpli. – U nas w Stanach ubezpieczenie jest cholernie drogie, a z robotników, których znamy, żaden nie jest ubezpieczony – usłyszał. Janka zmroziło, bo wyobraził sobie własną chorobę albo wypadek na budowie. Mówię Jankowi, że niedawno nawet Andrzej Gołota, bokserski milioner, przyjechał do Polski się podleczyć w sanatorium. Janek, przepraszam Dżef, tylko podrapał się po głowie. W końcu coś nieco wiem o sytuacji gospodarczej i społecznej w USA, więc ciągnę dalej.
– Ciekawe, jak długo będziesz dobrze zarabiał? Trump zapowiedział deportację obcokrajowców zabierających pracę tubylcom. Janek na to, że u nich już zrobiło się nerwowo, bo na początek zabrali się za obcokrajowców, ale Polaków zostawiają w spokoju. – Do czasu – wtrącam. – No właśnie, już nasi donoszą na naszych. Po kilku latach Janek poznał Amerykę od strony, o której się nie mówi. Zamożność, owszem, w Ameryce jest dwukrotnie wyższa niż w Europie (83 tys. dolarów na mieszkańca). Uzupełniłem wiedzę mojego kolegi, że owszem, są bogatsi, ale w Europie jest wyższa siła nabywcza.
Janek pokręcił z niedowierzaniem głową, na co ja, że to dane ogólnie dostępne. Jednak mój kolega, jak każdy chyba gastarbeiter, nie pojechał do Stanów, aby zgłębiać tamtejszą sytuację, tylko żeby nabijać kasę – przecież zostawił w domu żonę i trójkę dzieci. Pociąg jechał miarowo, więc był czas, żeby trochę informacji w Janka „wepchnąć”.
Ogromnie był zdziwiony, że średnia długość życia w Ameryce wynosi 77,4 roku, a w Europie – 80,8. – O przemocy też pewnie sporo słyszałeś – ciągnę. – W końcu nie ma tygodnia bez strzelaniny i ofiar. A skutek tego? Na 100 tys. mieszkańców w Europie przypada 194 osadzonych, a w Stanach – 531. – Cokolwiek by powiedzieć, rozmawiamy o największym mocarstwie światowym – Janek próbuje ratować Amerykę. – To ja ci powiem, że 67 proc. obywateli tego mocarstwa żyje od pensji do pensji, a 37 proc. przejadło resztki oszczędności. Owszem, Stany są militarną potęgą zbudowaną głównie kosztem potężnego zadłużenia.
A jak długo można żyć na pożyczkach? Przed wyjściem z pociągu kolega zwierzył mi się, że wraca niemal goły i bosy, bo w końcu na złych ludzi się natknął, ale przynajmniej wraca do siebie. Na powrót będzie Jankiem, nie Dżefem. HENRYK KIN, Białystok