Aromatyczna, egzotyczna i bogata paleta smaków. Prosto z RPA

Tak można w skrócie podsumować bogactwo kuchni południowoafrykańskiej. Jeśli oni tam uczą się hymnu narodowego w siedmiu czy ośmiu językach i jeśli żyje tam koło siebie tyle narodowości, wyznań i sposobów myślenia, to nie można się dziwić, że RPA może zachwycać swoją kulinarną różnorodnością. Kiedy jedna z moich koleżanek z Akademii Le Cordon Blue, prześliczna Afrykanka, powiedziała, że najbardziej jej smakuje antylopa, to zdębiałem. Bo to przecież jest symbol narodowy rugby! Dumy RPA.

Fot. Marek Brzeziński

We Francji w jednej z sieci popularnych sklepów można kupić mięso z antylopy, ze strusia, renifera, a nawet z krokodyla lub kangura. To ostatnie jest niezwykle delikatne w smaku i zawiera minimalne ilości tak zwanego złego cholesterolu. Podobnie jak mięso strusia, no i właśnie antylopy. Ale na tym nie kończą się pychoty tej krainy. 

Tamtejsza kuchnia czerpała garściami z tradycji europejskiej, przede wszystkim brytyjskiej, ale w głównej mierze holenderskiej i afrykańskiej. Ale powiedzieć Afrikaans to nie powiedzieć nic. Bo tam są setki kulinarnych potraw. I dlatego można doznać kuchennego obłędu. Tam znajdziemy wszystko. Pasztet z królika z pieczarkami, babę ganoush, czyli zapiekane bakłażany z sezamem, makiem, tymiankiem i oliwą, odrobiną czosnku. Jagnięcina, sałatka z daktyli z młodymi cebulkami, krem z awokado, dodajemy cukru, rzecz jasna ciemnego, miodu i cytryny. Poza kurczakiem – o tym za chwilę – w kuchni południowoafrykańskiej królują drób, jagnięcina oraz mięso antylopy i strusia, na przykład taki prosty do przygotowania filet z ziołami, w białym winie, z konfiturami z brzoskwiń. Albo taki struś w sosie kokosowym. Czy też wspomniana antylopa springbok w sosie cytrynowym z miodem. Ludzie potrafią na świecie gotować. W kuchni południowoafrykańskiej przyrządzają także wspaniałe sosy, jak na przykład ten do krewetek. Papryka (ta ostra), dwie cebulki, świeżo starty imbir, sól, pieprz i przecier pomidorowy. 

Kurczak z Przylądka Dobrej Nadziei 

Najpierw w osobnych garnkach – ale w takim samym oleju słonecznikowym – gotujemy małe ziemniaczki (mogą być w skórce) i marchewkę. W tym czasie kroimy cukinię na plasterki. Jeszcze lepiej, jeśli ją przetniemy na pół i łyżeczką wydrążymy pestki. Potem pokroimy, tyle że na ćwiartki. Na patelni podgrzewamy oliwę. Nie za bardzo. Wystarczy przenieść nad nią dłoń i poczuć, czy już olej nabrał ciepła. Jeśli tak, to wrzucamy kardamon – w kulkach, nie zielony – do tego anyżkową „gwiazdkę”, minimalną szczyptę kminku i espelette. Podsmażamy, mając na uwadze, by się nie podpiekło. Teraz wstążki świeżego imbiru. I dwa pomidory oczyszczone z pestek. Jedna wypłukana z pestek ostra papryka. I jak to się podgotuje, to dorzucamy plastry kurczaka. Teraz szczypta kminku i szczodrze masala, curry i kurkumy. Zostawiamy na ogniu na 25 minut, przewracając mięso z boczku na boczek. Dodajemy to, co mamy w lodówce i w głowie. Ziemniaczki. Cukinię. Inne warzywa. A na koniec – i to jest chyba clou programu – świeże pomidory. Trochę sera na to. Może być parmezan, ale bardziej finezyjny na podniebieniu będzie pleśniak. Francuski lub duński do naszego południowoafrykańskiego kurczaka. No i wino. Białe, wytrawne. Riddle Creek. Działa od 1911 roku. Południowo-wschodnia Australia. Też antypody. Czy tam naprawdę ludzie chodzą głowami do góry? A i tak jedzą? 

2024-03-26

Marek Brzeziński