Syn pani Teresy był bardzo zadłużony i większość kwoty ze sprzedaży poszła na spłatę zobowiązań. Tymczasem nabywca mieszkania sprzedał je kolejnemu chętnemu. Oczywiście w akcie notarialnym wciąż nie było wzmianki, że mieszka tam pani Teresa. Obracano tym mieszkaniem tak, jakby było puste. Choć pani Teresa i jej syn zapewniali, że nabywcy wiedzieli, że ona tam jest. Zaczęli nawet ją wyrzucać. Jednak nie poszli w tym celu do sądu. Zamiast pozwu o eksmisję, który był skazany na niepowodzenie, gdyż starsza pani miała prawo mieszkać w lokalu, który ofiarowała synowi (dożywocie), zaczęły się szykany, straszenie, a nawet dochodziło do rękoczynów. Właściciel mieszkania udawał, że nie wie o uprawnieniu pani Teresy i wciąż wyznaczał jej ostateczne daty wyprowadzki.
Zapewniałem kobietę, że nic jej nie grozi. Że w razie gdyby pojawiły się osiłki od nabywcy mieszkania, wystarczy wezwać policję i pokazać akt notarialny z punktem o dożywociu; ona nie wierzyła. Do nielegalnej eksmisji udało się nie dopuścić dzięki interwencji w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Wiceminister zadzwonił do komendanta stołecznego policji. I już pięć minut później osiłek zadzwonił do mnie, przepraszając i oświadczając, że on nic nie wiedział o dożywociu i że się wycofują z dalszych „negocjacji”.
Kiedy już się wydawało, że jest po sprawie, pani Teresa zadzwoniła do mnie, przerażona, mówiąc, że za drzwiami jest pięciu policjantów, którzy na pewno przyszli ją wyrzucić. Tłumaczyłem, że to niemożliwe i prosiłem, by wpuściła funkcjonariuszy, ale ona odparła: nie. Dopiero kiedy zadzwonił wiceminister, prosząc, by wpuszczono policję, która na wszelki wypadek przybyła, by bronić kobietę przed nielegalną eksmisją, otworzyła drzwi i złożyła doniesienia o licznych naruszeniach prawa, których była ofiarą.
Dożyliśmy czasów, kiedy obywatele na widok policji – zamiast odetchnąć z ulgą – kulą się ze strachu.