Mam ją po zapoznaniu się z wynikami sprzedaży płyt w Polsce i po wizytach w sklepach muzycznych, dokładnie po odwiedzeniu paru oddziałów znanej sieci handlowej, jedynej, która nadal oferuje u nas płyty, podczas gdy w innych placówkach z nich zrezygnowano. Dlaczego?
Przyczyna jest prosta. Skoro muzyki można słuchać za darmo w strumieniu, to po co kupować płyty? Ta forma dostępu do nagrań stanowi blisko 67 proc. wartości światowego rynku muzycznego. W USA udział streamingu jest bliski 83 proc. Wprawdzie są jeszcze nabywcy fizycznych nośników dźwięku, ale ich grono się kurczy. Nie znaczy to, że rynek płyt CD i winylowych maleje. Wręcz przeciwnie. Jego wartość będzie w najbliższych latach rosnąć. Światowe przychody ze sprzedaży kompaktów mają się zwiększać średnio o 2,56 proc. rocznie, a winyli o 10 proc. Udział w rynku tych ostatnich nośników (7,4 proc.) jest prawie 3-krotnie większy niż kompaktów (2,6 proc.).
Wydawać by się mogło, że czarnych płyt w naszych sklepach poszukują głównie starsi melomani, którzy wrócili do gramofonów i chcą odtworzyć swoje muzyczne kolekcje, bo pozbyli się czarnych krążków, kiedy pojawiły się kompakty, lub szukają analogowych nowości. Owszem, tak bywa, ale rzadko. Starsi melomani odwiedzają głównie giełdy płytowe w poszukiwaniu nagrań, które pamiętają z przeszłoś ci. O nowych artystach wiedzą mało, więc rzadko sięgają po ich wydawnictwa.
W sklepach z muzyką przeważają ludzie młodzi, którzy przeczytali w internecie o dużych czarnych krążkach – ostatnio produkowanych też z kolorowego winylu – i podziwiają okładki płyt swoich idoli, głównie współczesnych. Rzadko jednak kupują, bo albo ich nie stać, albo uważają, że nie warto za nośniki fizyczne płacić, skoro ukazujące się na nich nagrania są dostępne bezpłatnie w strumieniu.
Młodzi chętnie gonią za modą, więc skoro o winylach się pisze, to cieszy ich sam kontakt z nimi w sklepie na stoisku. Nie muszą ich mieć w domu. Z kolei starsi melomani – jeśli w ogóle odwiedzają sklepy muzyczne – to czasami kupują analogi, ale nierzadko ich w ogóle nie otwierają, traktując jak przedmioty kolekcjonerskie. Uzupełniają nimi swoje fonograficzne zbiory, ale nagrań słuchają w strumieniu. To może nie powszechna praktyka, ale często spotykana.
A jaka muzyka jest u nas najpopularniejsza? Nieco inna niż w USA. Tam jeszcze liczy się melodia, aranżacja i akompaniament. U nas na listach króluje rap. To idealny styl dla młodzieży, która najbardziej w muzyce ceni basowe rytmy, idealne do klubowych podskoków. Melodia nie jest istotna. Za to liczą się teksty, najlepiej obrazoburcze. Na początku stycznia na czele naszej Oficjalnej Listy Sprzedaży (OLiS) były wyłącznie płyty polskich raperów. Zestawienie otwierała warszawska hip-hopowa formacja PRO8L3M. Za nią był producent Gibbs (prawdziwe nazwisko Mateusz Przybylski) z longplayem „SAFE”, też wypełnionym rytmicznymi melodeklamacjami. Na trzecią pozycję trafili raperzy Opał i Jonatan (krążek „Pierwsza jesień bez depresji”), wyprzedzając kolejnego rapera, Taco Hemingwaya, którego album „1-800-OŚWIECENIE” był na czwartym miejscu. Dopiero za nim uplasował się longplay „Lata dwudzieste” Dawida Podsiadły.
Ten artysta nie pokrzykuje do rytmu, jak pozostali z pierwszej piątki notowania, ale potrafi melodyjnie zanucić. Tym razem robi to w klimatach elektronicznego popu. Na dalszych pozycjach pierwszego tegorocznego wydania OLiS też nie zabrakło polskich raperów. W górnej dwudziestce notowania odliczyło się zaledwie czworo wykonawców spoza naszego kraju: Travis Scott (też raper, ale amerykański) z albumem „UTOPIA”, włoska formacja Maneskin (płyta „RUSH!”), brytyjska kapela Arctic Monkeys ze starym, bo z 2013 roku, longplayem „AM” i wreszcie – można by się bardzo zdziwić, gdyby jej w czołówce nie było – Taylor Swift. Ta światowej sławy wykonawczyni, uznana przez magazyn „Time” za osobowość 2023 roku, umieściła na liście longplay „1989 („Taylor’s Version)”. Płyta zawiera nowe wersje piosenek znanych z pierwotnej edycji albumu zatytułowanego numerem roku, w którym się urodziła. Zestaw artystów zupełnie inny niż w czasach, kiedy nad Wisłą najmodniejsi byli wykonawcy z USA i Wielkiej Brytanii.
Nie gardziliśmy wtedy także muzykami z Niemiec (Milli Vanilli, Modern Talking, Boney M.), ze Szwecji (ABBA) i z paru innych krajów (np. Drupi z Włoch). Nie twierdzę, że obecna sytuacja jest zła. W sumie dobrze, że młodzi melomani lubią przede wszystkim polskie piosenki. Dziwić może jedynie, że wybierają rap. Nawet za Atlantykiem styl ten ostatnio nie dominuje. Przykładem filmowe piosenki kandydujące do tegorocznych amerykańskich nagród filmowych. Przeważają wśród nich utwory liryczne, takie jak nagrodzona Złotym Globem ballada „What Was I Made For?” w wykonaniu Billie Eilish, która ma szanse na Oscara.
Na amerykańskiej liście „Billboard 200” opublikowanej na finał ubiegłego roku raperzy też są daleko za czołówką. Ze świeczką szukać ich w pierwszej dziesiątce. Zamyka ją Travis Scott, obecny w pierwszej dwudziestce w Polsce, a przed nim – na miejscu czwartym – są Drake z 21 Savage, którzy razem nagrali krążek „Her Loss”. To z hip-hopu w czołówce wszystko. Pozostali wysoko notowani wykonawcy są z zupełnie innej bajki. Na szczycie jest Morgan Wallen. Ten 30-letni wykonawca reprezentuje styl country, który ostatnio podbija listy nie tylko w USA. Album „One Thing At A Time” tego artysty już 17 razy zajmował pierwsze miejsce na liście „Billboard 200”, czyli przez tyle tygodni był najchętniej kupowanym wydawnictwem za Atlantykiem. Jak by tego było mało, to cztery pozycje niżej jest poprzedni album Wallena, zatytułowany „Dangerous: The Double Album” (2021).
Nie mogło też na górze listy zabraknąć Taylor Swift, która z krążkiem „Midnights” zajmuje drugie miejsce. Tuż za nią jest SZA z longplayem „SOS”. Zatem bestsellery inne niż u nas.