R E K L A M A
R E K L A M A

Emocje i nerwy w strugach deszczu. Relacja ze sztabu Trzaskowskiego

Miała być biało-czerwona euforia na rynku w Sandomierzu, wyszła nerwowa mobilizacja pod dachem hali MOSiR. Deszcz pokrzyżował plany, ale to nie pogoda najbardziej martwiła sztab Rafała Trzaskowskiego. Gdy kandydat zniknął ze sceny, a tłum zaczął się rozchodzić, na twarzach działaczy coraz wyraźniej widać było, że 1 czerwca nie będzie tylko świętem demokracji. Będzie bitwą.

fot. Wieczór wyborczy Rafała Trzaskowskiego w Sandomierzu (fot. Angora)

Przyjęło się uważać, że najbardziej neutralnym tematem tzw. small talku — kilku zdań wymienionych z sąsiadem w windzie — jest pogoda. W większości przypadków to prawda. Ale w niedzielę, 18 maja, pogoda była jednym z najbardziej elektryzujących tematów politycznych. I to wcale nie metaforycznie.

Nad Polską zawisły czarne chmury. Deszcz i słota do godzin popołudniowych skutecznie trzymały wyborców w domach. Tymczasem w sztabie Rafała Trzaskowskiego narastał niepokój. Dane spływające z Państwowej Komisji Wyborczej pokazywały, że frekwencja na zachodzie kraju wyraźnie spadła. Na wschodzie — przeciwnie, liczby były lepsze niż w poprzednich wyborach.

— Spokojnie, ostatnio duże miasta też ruszyły po południu i wieczorem. Jeszcze będą kolejki w lokalach wyborczych — usłyszałem przez telefon od jednego ze sztabowców około 15:00. W jego głosie brzmiała jednak niepewność.

Pogoda wpłynęła też na przebieg samego wieczoru wyborczego. Początkowo wydarzenie miało się odbyć na rynku w Sandomierzu. Przekaz był jasny: nie ma podziału na Polskę A i Polskę B, na „warszawkę” i resztę kraju. Trzaskowski, prezydent stolicy, miał przemawiać z towarzystwem koła gospodyń wiejskich i lokalnej ochotniczej straży pożarnej — dwóch symboli dobrej organizacji prowincji. Zdjęcia z dronów miały uchwycić biało-czerwony tłum na sandomierskim rynku. Europejskie flagi? Żadnej. I choć spotkałem wyborcę rozdającego unijne chorągiewki, żadna z nich nie miała pojawić się w kadrze kamer.

Ostatecznie deszcz sprawił, że imprezę przeniesiono do hali sportowej miejscowego MOSiR-u. Obiekt mieszczący około 400 osób nie robił już takiego wrażenia. Decyzję o zmianie lokalizacji podjęto wcześnie — obawiano się, że burza zupełnie storpeduje wydarzenie pod gołym niebem.

Gdy około 18:00 zjechałem na krajową „siódemkę”, na horyzoncie pojawiła się tęcza. Ale sztabowcy Trzaskowskiego nie wierzyli w znaki. Spływały do nich dane z sondażowni — i nie napawały optymizmem. Wiara w to, że duże miasta ruszą do urn w ostatnich godzinach głosowania, powoli zaczynała się kurczyć.

W tłumie zmierzającym do hali dało się wyróżnić kilka wyraźnych grup. Najliczniejsi byli działacze, którzy przyjechali specjalnie na wieczór wyborczy podstawionymi autobusami. — Nie wierzymy w żadne przedwyborcze sondaże i niesprawdzone informacje z Twittera. Proszę się nie dać omamić prawicowym trollom. Czekamy na 21:00 — zapewnił mnie pan Eugeniusz, który przyjechał z Lublina. Jego motywacje były proste: PiS nie może wrócić do władzy, a tylko prezydent Trzaskowski będzie gwarantem rozliczenia Kaczyńskiego i Ziobry.

Nie miałem serca, by tłumić jego entuzjazm, choć dane, które do nas spływały — a zbliżała się już godzina 20:00 — raczej nie pozostawiały złudzeń. Nawet jeśli Trzaskowski wygra, to o włos, co nie napawało optymizmem przy dobrych wynikach Mentzena i Brauna. Do pana Eugeniusza dołączyła żona. Kazała mi uściskać całą redakcję, co uczynię przy najbliższej okazji.

Drugą grupą byli mieszkańcy Sandomierza. Wyróżniali się brakiem jakichkolwiek partyjnych gadżetów — ani przypinek, ani chorągiewek. Podszedłem do kilku licealistów w sportowych bluzach.

— Popieracie Trzaskowskiego? — zapytałem.

— My to raczej na Mentzena, ale takiej imprezy jeszcze u nas nie było — usłyszałem w odpowiedzi.

Ich słowa potwierdzały założenia sztabowców. Dla Sandomierza wizyta głównego pretendenta w takim momencie kampanii była wyróżnieniem. I czymś, co mogło przechylić szalę — jeśli nie głosów, to przynajmniej uwagi.

W tłumie dojrzałem też kilku znaczących polityków. Zgodnie z wcześniejszym scenariuszem, po ogłoszeniu wyników i krótkim przemówieniu Rafał Trzaskowski miał zniknąć ze sceny — bez kontaktu z dziennikarzami, bez pytań, bez kulis. Tę rolę przejęli inni.

Wśród obecnych byli m.in. senator Krzysztof Kwiatkowski, poseł Paweł Kowal i minister Barbara Nowacka. To oni mieli odpowiadać na pytania i sygnalizować emocje sztabu.

— Zaskoczyło coś pana szczególnie? — zapytałem Kwiatkowskiego, który właśnie zerkał na telefon z danymi.

— Jeśli potwierdzi się, że Braun jest czwarty, to faktycznie będzie nowa sytuacja — przyznał.

— Nowa także dla Rafała Trzaskowskiego. Bo jak tu pozostać sobą, zachować twarz i jednocześnie walczyć o głosy tak odległego od siebie elektoratu?

— Panie redaktorze, zadaje pan coraz trudniejsze pytania. Proszę zadzwonić do mnie po weekendzie — uciął, z uśmiechem.

O to, jak kandydat ma lawirować, próbując jednocześnie kusić tak odmiennych wyborców jak sympatycy Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga, zapytałem Barbarę Nowacką — niegdyś związaną właśnie z tą częścią sceny politycznej.

— Istotne są dwa hasła: deregulacja i mieszkalnictwo. To zupełnie różne obszary życia, które się nie wykluczają — stwierdziła.

Żartowaliśmy chwilę, że lewica w Polsce rozmnaża się przez pączkowanie. — Wynik 9 procent dla obu lewicowych kandydatów to niewątpliwie sukces. Choć, dodajmy, nawet razem nie zbliżyli się do wyniku Napieralskiego z 2010 roku. Gdyby kandydat był jeden, nie byłoby szansy na taki wynik — dodała Nowacka z uśmiechem.

Tymczasem kolejka do hali przesuwała się sprawnie. Dobrze zbudowani ochroniarze przeszukiwali uczestników, ale nikomu nie robili problemu. No, prawie nikomu. Wyjątek stanowili reporterzy TV Republika i Telewizji wPolsce.

— To jest skandal — mówił mi jeden z pracowników Republiki. — Mamy swoich ludzi we wszystkich sztabach, tylko tutaj nie pozwalają nam wejść. To ograniczanie wolności słowa. Obiecaj, że o tym napiszesz.

Obiecałem, że napiszę, ale tylko jeśli coś rzeczywiście zobaczę. I zobaczyłem: ochroniarz faktycznie zablokował drogę ekipie z kamerą, nie tłumacząc powodów. Choć — nie oszukujmy się — były raczej oczywiste.

— Trochę żeście sobie zapracowali na tę niechęć — powiedziałem. — Lata w TVP, teraz Republika — to nie jest szkoła obiektywizmu. Nie pomyśleliście, żeby schować dużą kamerę i wejść incognito? Ja bym tak zrobił.

— Przepraszam, co?! Mam się chować?! Ja chcę być traktowany jak wszyscy inni! — wybuchł reporter.

— Nie, masz zdobyć materiał — odparłem. Ale zrozumiałem też, że z perspektywy jego redakcji bardziej opłaca się krzyczeć przed bramą niż wejść do środka. W końcu nic nie wygląda lepiej na antenie niż bycie „niedopuszczonym przez system”.

Zbliżała się 21:00. Konferansjerzy rozgrzewali tłum. Rafał Trzaskowski wszedł na scenę i muszę oddać jedno: choć apetyty zgromadzonych były większe, choć emocje podsycały nadzieje na spektakularny wynik — to w tej chwili nie miało już znaczenia. Ten facet po prostu działał elektryzująco na tłum. Ludzie zachowywali się tak, jakby na scenę wchodziła największa gwiazda rocka. Pani stojącej obok mnie zakręciły się łzy w oczach.

— NA RAFAŁA POLSKA CAŁA! — grzmiała sala.

W takim harmidrze analizowanie dokładnych słupków poparcia nie miało sensu. Liczyło się jedno: Rafał jest pierwszy. Na chłodne analizy jeszcze przyjdzie czas.

Obok mnie stała młoda dziewczyna w fioletowej czapce. Zielona opaska na ręku zdradzała, że była jedną z organizatorek wydarzenia. Niewielki wzrost był mylący — jej tubalny głos dosłownie mnie ogłuszył.

— ZWY-CIĘ-ŻY-MY!

Krąży opinia, że dwudziestolatkowie nie głosują na Trzaskowskiego. Wolą radykalne opcje — z prawej albo z lewej. Zapytałem ją więc wprost, dlaczego wybrała akurat jego. Dlaczego nie na przykład Magdalenę Biejat?

— Bo interesuje mnie sprawczość. Realne wpływanie na świat. Trzaskowski ma na to szansę. A Biejat, jak piękne nie byłyby jej postulaty — nie — odpowiedziała i wróciła do skandowania.

Sprawczość — to słowo wracało w wielu moich rozmowach tego wieczoru. Zdaniem rozmówców to właśnie ona ma być dziś znakiem rozpoznawczym Koalicji Obywatelskiej. Nie wielkie wizje, nie radykalne reformy, ale właśnie zdolność do „dowożenia”. Dla jednych to dowód dojrzałości, dla innych objaw rezygnacji z ambicji. Ale technokracja, sprawność, gotowość — jak twierdzą jej wyznawcy — też jest poglądem. I może nawet się wyróżnia, przynajmniej na tle tych, którzy od lat krążą między panelami dyskusyjnymi a akademickimi salonami, unikając odpowiedzialności jak ognia.

Trzaskowski przemawiał krótko. Po kwadransie tłum zaczął rozchodzić się z hali. Działacze zbierali biało-czerwone flagi i transparenty z hasłami poparcia.

— Dzień dobry, Jan Rojewski, tygodnik ANGORA. Piszę reportaż z dzisiejszego wieczoru wyborczego. Panowie, jak chcielibyście przekonać wyborców Mentzena, żeby poparli Trzaskowskiego, a nie Nawrockiego? — zapytałem kilku działaczy z charakterystycznymi biało-czerwonymi serduszkami KO wpiętymi w klapy marynarek.

— A skąd mam wiedzieć, kim pan jest? Nie znam pana. Może pan jest z Republiki — usłyszałem. — Ma pan jakąś legitymację?

— A muszę mieć? Gdybym był zwykłym obywatelem, który widząc logo pańskiej partii chce zadać pytanie, też poprosiłby mnie pan o dowód osobisty?

Zrobiło się nerwowo. Czupryna Trzaskowskiego zniknęła w korytarzu hali. Kandydat wracał na kampanijny szlak i od razu pojechał do pobliskiego Tarnobrzegu. Tymczasem działacze, którzy jeszcze chwilę wcześniej rozdawali uśmiechy i serduszka, zaczęli coraz uważniej wpatrywać się w telebim z wynikami. Coraz wyraźniej widać było, że zadanie na 1 czerwca może i nie jest niemożliwe — ale będzie prawdopodobnie najtrudniejszym z dotychczasowych.

 

2025-05-26

Jan Rojewski