„Rasputin”. Recenzja Skiby

Warszawa to miasto cudów i wiele się tu może wydarzyć – przekonują nas aktorzy Teatru Rampa w spektaklu „Rasputin”. W widowisku dzieje się wiele, a czasem nawet za wiele, ale ten barokowy, rozbiegany i rozśpiewany styl jest jak najbardziej zamierzony i kontrolowany. 

Fot. materiały promocyjne

Co dawno nieżyjący rosyjski mistyk, kobieciarz, manipulator, doradca cara robi w dzisiejszej Warszawie? Mami ciało pedagogiczne. Ponownie chce być mistrzem duchowym dla wybranej grupy kobiet. Ale być może to rosyjski agent wysłany przez wiadomo kogo? A skąd się wziął? Z podziemi Pałacu Kultury i Nauki, gdzie spał w ukrytej krypcie.

Popdemony (wszak o Rasputinie śpiewał nawet dyskotekowy zespół Boney M.) to ulubiony element uniwersum budowanego pieczołowicie przez autorów spektaklu – Macieja Łubieńskiego i Michała Walczaka.

Anarchistyczny offowy kabaret Pożar w Burdelu, który od lat bawi i przeraża, straszy i rozśmiesza widzów, na dobre zadomowił się w teatrze na Targówku. To już kolejne przedstawienie pełne piosenek i zabawnych, czasem idiotycznych indywiduów.

W poprzedniej propozycji Pożaru do Warszawy przybył Casanova, dyplomata i uwodziciel, z tajną misją, by rozbawić to smętne miasto. W nowym przedstawieniu, które reklamowane jest jako „multimedialna rock opera”, tytułowego Rasputina jest w Rasputinie niewiele. Artyści, jak to bywa czasem z politykami, zajmują się w tym spektaklu głównie sobą i swoim światem. Legendarny Burdeltata, przywódca duchowy i mag Pożaru w Burdelu (Andrzej Konopka), startuje na dyrektora Teatru Narodowego. Opuszcza więc swą wierną trupę i ogłasza casting na następcę. Do konkursu zgłaszają się Burdelsyn Edmund Zgliszczak oraz podrywacz Casanova. Wynik pojedynku jest oczywisty. Stery w mafii kabaretowo- przestępczej obejmuje włoski lekkoduch, a Zgliszczak zatrudnia się jako nauczyciel.

Szkoła to ulubiony temat prześmiewców z Targówka. Pojawia się tu minister Barbara Lewacka, są strajkujący katecheci, jest psycholog Sandra Chandra i ulubieniec wielu Polaków i uczniów – były minister edukacji (a być może niebawem kandydat na prezydenta) Zawisza Czarnek (w tej roli rewelacyjny Julian Mere).

Absurd goni absurd, żarty i piosenki sypią się jak z karabinu maszynowego i tylko widz nie za wiele z tego bigosu atrakcji kapuje, ale bawi się doskonale, bo jak tu się nie śmiać, gdy na scenie pojawia się znudzona tenisem Iga Świątek, która marzy, aby przeżyć coś odmiennego niż kolejny turniej, albo śpiewający w krawacie z amerykańską flagą Donald Trump.

Cała sztuka to kolorowy i uroczy idiotyzm w czystej postaci, dzięki któremu nabierzemy dystansu do warszawskich legend, sceny politycznej i polskich mitów. Reżyser Walczak przyznał po premierze, że spektakl robiony był w pośpiechu. Na szczęście tego nie widać. 

2024-11-22

Krzysztof Skiba