– Jakie to uczucie wygrać Wimbledon?
– To coś niesamowitego. Wciąż dochodzę do siebie, porządkuję myśli. Wygranie meczu finałowego w Wimbledonie, na korcie centralnym, to spełnienie dziecięcych marzeń. Wciąż trudno mi to ubrać w słowa. To wszystko wydarzyło się tak szybko.
– Kort centralny to dla ludzi tenisa miejsce prawie święte.
– Rzeczywiście, są stadiony tenisowe większe, bardziej nowoczesne, ale kort centralny przy Church Road jest nie do podrobienia. To po prostu miejsce magiczne. Gdy dotarło do mnie, że będę przechodził tymi samymi tunelami, co te wszystkie tenisowe gwiazdy, to przyszły spore emocje. To wspomnienia na całe życie. Tysiące kibiców. Niesamowite uczucie. Byłem zestresowany i uporządkowanie myśli chwilę mi zajęło.
– Niedzielne słoneczne popołudnie w Londynie. Pełne trybuny. Święto tenisa. Dla takich chwil warto chyba ciężko całe życie trenować?
– Tak. Tenisem zajmuję się od najmłodszych lat. Po drodze były różne dołki, chwile zwątpienia. Brakowało pieniędzy i musiałem wyjechać na stypendium do USA. Dziś już wiem, że zawodowy sport to sinusoida i do wielu rzeczy podchodzę ze spokojem. Zanim pokonaliśmy w finale na korcie centralnym Giulianę Olmos/Santiago Gonzaleza z Meksyku 6:4, 6:2, w środę rozegraliśmy tam mecz drugiej rundy z brytyjską parą Heather Watson/Joe Salisbury. Na pewno ten mecz we wczesnej fazie turnieju pomógł nam potem w finale, bo w niedzielę wyszliśmy na kort już bez presji, bardzo pewni swego.
Subskrybuj