10 kwietnia to rocznica największego nieszczęścia, dramatu w dziejach III Rzeczpospolitej, tragedii niewyobrażalnej i bez precedensu w świecie. Podstawowe pytanie jakie powinniśmy sobie wszyscy zadać spoglądając w lustro to – jak z niej wyszliśmy, jak o niej dziś rozmawiamy, czy sprostaliśmy z powagą, godnością, a choćby i nawet z podniosłością– to prawdziwy test, realny papierek lakmusowy naszej dojrzałości politycznej, społecznej, wreszcie obywatelskiej.Niestety moja refleksja po 15 latach jest na ten temat wielce zasmucająca.
Przypomnijmy, jak czynić winien to historyk pierwsze godziny, dni po katastrofie, to jedne z piękniejszych momentów w historii wolnej Polski. To był triumf międzyludzkiej solidarności. Każdy z nas wtedy doskonale wiedział jak się zachować. Powaga, spokój i żal były czymś oczywistym, naturalnym i nie wymuszonym. Jedność różniących się zazwyczaj ludzi była dojmująca. Nie miał wtedy znaczenia podział lewica – prawica, konserwatyści – liberałowie.
To wszystko, zgodnie z powagą i ogromem dramatu, zostało zawieszone. Byliśmy obywatelami zranionego państwa. Ta Polska, jej wielkość, trwała jednak niezwykle krótko, a z perspektywy morza nienawiści, które się następnie przelało, była to ledwie chwilka… Co się z nami stało?Czy o to chodziło?
Jak wiadomo, momentem kluczowym dla dzisiejszej sytuacji tak głębokiego podziału, była decyzja o pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu. Czy była to trafna i inkluzyjna społecznie decyzja? Powiedzmy sobie jasno – nie była. Niemniej – a pisałem to też wtedy w kwietniu 2010 roku – czy ogrom, bezmiar i bezprecedensowość tragedii, jaką była dla Polski i Polaków katastrofa smoleńska, nie nakazywał wtedy milczeć? Milczeć, bo majestat śmierci Prezydenta Rzeczpospolitej powinien skłonić wszystkich, by zwyczajnie ugryźć się w język, nie krzyczeć, nie urządzać gorszących, jeśli chodzi o kontekst, protestów. Niestety, wtedy żałoba nie została uszanowana. Polska wielkość bardzo szybko stała się małostkowością.
I właśnie w tym momencie zaczyna się to, już odwieczne i rytualne, przerzucanie się odpowiedzialnością – kto jest za to wszystko winien? Zawsze to samo, do znudzenia przewidywalne pohukiwanie, pobrząkiwanie, te piski, te z marsową miną wypowiadane słowa, że przecież – to nie my, to oni są wini! To oni dzielą Polskę!
Mirowski: żałoba po smoleńsku nie została uszanowana
„Kim są oni, co za oni? Kto ich zna, a kto ich chroni? No kto, no kto, no kto, no kto, no kto? Może my, a może wy/ Może ja, a może ty” – śpiewał Jan Peszek w filmie Roberta Glińskiego „Łabędzi śpiew” z 1988 roku. Ten tekst świetnie oddaję tę swoistą smoleńską grę, smoleńską maskaradę, którą uprawialiśmy poduszczani przez polityków – zawszę patrząc na tych drugich jako na podłych nienawistników.
Czy naprawdę podoba się nam ten specyficzny piłkarski mecz po tytułem – „Krew na Tupolewie”, krew wszędzie, krew na rękawiczkach ruskiego służalcy Tuska kontra demoniczny Jarosław Kaczyński poświęcający śmierć swojego brata, by niczym Makbet, pławić się we władzy, jedynej przecież swej namiętności? Czy naprawdę ten opis nam odpowiada? Zdrada vs. cynizm – czy rzeczywiście nasza społeczna umysłowość znowu musi się do tego sprowadzać? Czy wypełnia to polskie problemy i bolączki?
Mnie ten manichejski, dychotomiczny świat nie odpowiada. Nie odpowiada mi taka dyskusja, wiec może wreszcie po tych długich latach, podczas których z ogromną pasją niszczyliśmy wszystkie państwowe i obywatelskie świętości warto zrobić rachunek sumienia i powiedzieć, że winnymi za Smoleńsk jesteśmy my wszyscy! Spróbujmy powiedzieć wpierw przed samym sobą – nie oni, ale my!
My, którzy nie potrafiliśmy uszanować śmierci, a potem godnie upamiętnić, tak wielu porządnych, zacnych i dobrych ludzi na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego małżonką.
My, którzy spieraliśmy się o drugorzędną sprawę gdzie ma stanąć pomnik przypominający tę tragedie. A gdy wreszcie stanął uprawiający niegodne, nihilistyczne harce świadczące o najgorszym zdziczeniu obyczajów.
My, którzy tak łatwo weszliśmy w buty zwykłego, ordynarnego i brutalnego konfliktu. To my tak niezwykle szybko ulegliśmy tej zdradliwej leninowsko–schmittowskiej kategorii „kto-kogo”.
Och, ta rozkoszna fraza „wróg-przyjaciel” – przypomnijcie sobie tę inflację niemądrych słów, te demoralizujące sceny na Krakowskim Przedmieściu, tę łatwość rzucania kalumnii, to odczłowieczanie przeciwnika i nie szukania w nim adwersarza, ale wroga, którego trzeba po prostu zniszczyć.
To wszystko my… „My, naród”! – „We, The People”!
Szanowni Rodacy, wina za ten głęboki społeczno-polityczny rów jest wspólna i dotyczy wszystkich. Jeśli Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli, jeśli traktujemy to zdanie z Polskiej konstytucji na poważnie, to i wszyscy nosimy swoją część odpowiedzialności za nią, z której nikt i nic nie może nas zwolnić. Chyba warto się do tego przyznać, wspominając 96 ofiar tej strasznej katastrofy. Być może też warto po raz pierwszy uczciwie za to właśnie ich przeprosić.
Mnie jest wstyd, ale oczywiście najlepiej bić się w piersi cudze, nie swoje. To nam wychodzi najlepiej.
POWYŻSZY TEKST JEST OPINIĄ AUTORA I NIE PRZEDSTAWIA POGLĄDÓW REDAKCJI ANGORY.