Nie chcę zajmować państwu całego dnia, więc przejdę do sedna. Odpowiedź na pytanie o dwa oblicza polskiej reprezentacji kryje się w naszej piłce klubowej. Nie mówię tu o szkoleniu (które podobno na tle zachodu mamy fatalne) albo o infrastrukturze (którą podobno na tle zachodu mamy fatalną). Takie wymówki są dobre, gdy gramy z Hiszpanią. Wtedy po porażce dziennikarz sportowy może wzruszyć ramionami i powiedzieć, że aby osiągnąć poziom rywali musimy pracować jeszcze ze trzy pokolenia i może w końcu się uda. Obawiam się jednak, że sportowy dystans dzielący Polskę i Hiszpanię jest mniejszy niż ten między Polską a Mołdawią. Odpowiedzi trzeba więc poszukać gdzie indziej.
Grali jak nigdy z Manchesterem, przegrali jak zawsze z Karabachem
Schemat grania polskiej drużyny w europejskich pucharach jest zawsze taki sam. Najczęściej ta dostaje bęcki od niżej notowanego rywala z egzotycznej części świata (do wyboru: Islandia, Albania, Armenia, Kazachstan) i kończy przygodę ze światowym graniem jeszcze latem. Jeśli jednak Polacy staną na wysokości zadania i przejdą pierwsze dwa – bardzo kręte schody – to jest szansa, że wejdą do fazy grupowej i trafią na prawdziwych kozaków. Wtedy, o dziwo, jest już lepiej. Kibice mocno obniżają swoje wymagania względem piłkarzy, a ci potrafią ich mile zaskoczyć.
I tak moja ulubiona Wisła Kraków (ta z Kosowskim, Żurawskim i Szymkowiakiem) w sezonie 2002/2003 rzutem na taśmę wygrywała z Parmą, tłukła Schalke i prawie sprawiła niespodziankę z Lazio. Wszystko to po to żeby rok później odpaść na Valerendze Oslo, która stanowiła obiekt kpin na tle europejskich potęg. W 2011 roku wstydu nie przynosi Legia Warszawa, która dociera do 1/16 Ligii Europy gdzie przegrywa ze Sportingiem Lizbona. Rok później o takich wynikach stołeczny klub mógłby tylko pomarzyć. Tym razem zlekceważono norweski Rosenborg, który odprawił warszawiaków z kwitkiem w połowie sierpnia. Jeszcze większa kompromitacja przydarzyła się Legii w 2017 i w 2018 roku. Wcześniej drużyna awansowała do fazy grupowej Ligii Mistrzów, gdzie potrafiła pozytywnie zaskoczyć (remis z Realem Madryt). Rok później odpadła z zawsze niebezpiecznym Sheriffem Tiraspol a potem trafiła kosą na kamień w postaci mistrza Luksemburga, drużyny F91 Dudelange.
Wygląda więc na to, że polskie granie w piłkę przypomina antyczną tragedię. Jeśli tylko Ikar zapomni o napomnieniach ojca i podleci zbyt blisko Słońca, to wosk w jego skrzydłach od razu topnieje, a młodzieniec spada wprost do morza. Z logiki tej historii nie da się wyjść. Ikar nigdy nie dojrzewa i z wiekiem nie staje się Dedalem. Raz za razem popełnia ten sam błąd, nie wyciągając żadnych wniosków z poprzednich.
Dlaczego to się zdarza reprezentacji?
Czym innym jest jednak piłka klubowa, a czym innym reprezentacyjna. Teoretycznie więc w kadrze grają piłkarze występujący w lepszych klubach niż Legia czy Lech. Tacy, którzy powinni już sobie wpoić zachodnioeuropejski mental, którego główną zasadą jest nielekceważenie przeciwnika. Mam jednak wrażenie, że gdy zbyt wielu Polaków upchniemy w jednej szatni, to oni – zamiast wzajemnie wymieniać się doświadczeniem – raczej cofają się do wspomnień z młodości. Zupełnie jakby to było spotkanie klasowe „15 lat później”. Byłem niedawno świadkiem sceny gdy dwóch agentów nieruchomości stojąc przed gmachem dawnej szkoły zaczęło wrzucać się w śnieżną zaspę i fantazjować o wrzuceniu petardy do kibla. Jestem pewien, że to samo dzieje się z naszymi piłkarzami. Lewandowski z Barcelony w mgnieniu oka staje się Lewandowskim z Delty Warszawa.
A szkoła to przecież nie tylko piękne wspomnienia, ale też doświadczenie przemocy, wyzwisk i całej gamy lekceważących gestów. Tak samo jest w naszej kadrze. Grupa „fajnych dzieciaków” nie ukrywa przecież, że z „amatorami” gra za karę. Wybitny dowód na potwierdzenie tej tezy dał jakiś czas temu Wojciech Szczęsny, który tłumaczył się z długich wykopów mówiąc, że jesteśmy za słabi aby konstruować akcje od własnej bramki. Za te słowa – które są po prostu obraźliwe dla swoich kolegów – Szczęsny powinien zostać odsunięty od pierwszej drużyny. Jestem pewien, że zarówno Bartłomiej Drągowski jak i Łukasz Skorupski świetnie poradziliby sobie między słupkami reprezentacji, a cyniczny bramkarz Juventusu nauczyłby się, że zespół należy wspierać na dobre i na złe. Ale te przykre słowa ujawniły nam prawdę o polskiej kadrze. To drużyna rozbita na dwa obozy. W jednym znajdują się gracze rotacyjni tacy jak Arkadiusz Reca czy Tymoteusz Puchacz, którzy dopraszani na zgrupowania są ze względu na aktualną dyspozycję. W drugim mamy do czynienia z żelaznym trzonem kadry, a więc graczami takimi jak Lewandowski czy Zieliński, którzy z pobłażaniem, a momentami niedowierzaniem patrzą na umiejętności teoretycznie słabszych kolegów. Podział na dwie grupy utrwala się przez statystyki. Zawodnikom kadry liczy się każdy przebiegnięty metr, dotknięcie piłki i udane podanie kierunkowe. Świat wykresów, tabelek i strzałek to ten, w którym Robert Lewandowski może błyszczeć najbardziej udowadniając swoją wyższość nad resztą piłkarzy. Szkoda tylko, że kolorowe statystyki nie mogą oddać ducha walki i zaangażowania na boisku.
Jak zmienić głowy polskim piłkarzom?
No dobrze, skoro już zdefiniowaliśmy problem polskiej kadry, to może czas na jakieś rozwiązanie. Proponuję dwa: jedno w wariancie radykalnym i drugie w wariancie umiarkowanym. Pierwsze zakłada wyrzucenie na zbity pysk tłustych kotów takich jak Lewandowski i Szczęsny i zastąpienie ich piłkarzami, którym się chce, a więc wyróżniającymi się graczami polskiej ekstraklasy. Rozumiem jednak, że trener, który podjąłby taką decyzję mógłby nie doczekać drugiego meczu w kadrze, a lawina krytyki powaliłaby każdego. Dlatego proponuję inne, prostsze rozwiązania. Zbudujmy dwie reprezentacje. Jedną na galowo: z Lewandowskim, Zielińskim, Kiwiorem i innymi gwiazdami dużych klubów, którzy zmotywowani wyjdą wyłącznie grając przeciwko Roberto Baggio i Johanowi Cruyffowi. Drugą na ludowo: z Bartłomiejem Pawłowskim i Dominikiem Furmanem, którzy na spokojnie powinni rozpykać Mołdawian, nawet mając gorszy dzień.