Dlaczego reprezentacja Polski gra taki piach? Znamy odpowiedź!

Reprezentacja Polski zagwarantowała swoim fanom prawdziwy rollercaster. Najpierw wygrała 1:0 z Niemcami i godnie pożegnała Kubę Błaszczykowskiego, by kilka dni później zaprezentować katastrofalny poziom w Kiszyniowie i dać sobie odebrać dwubramkową przewagę. Jak to możliwe, by na przestrzeni kilku dni prezentować tak różne postawy? Mamy odpowiedź na to pytanie.

Robert Lewandowski. Kapitan reprezentacji powinien ponieść konsekwencje kolejnej porażki (fot. TrueStory)

Nie chcę zajmować państwu całego dnia, więc przejdę do sedna. Odpowiedź na pytanie o dwa oblicza polskiej reprezentacji kryje się w naszej piłce klubowej. Nie mówię tu o szkoleniu (które podobno na tle zachodu mamy fatalne) albo o infrastrukturze (którą podobno na tle zachodu mamy fatalną). Takie wymówki są dobre, gdy gramy z Hiszpanią. Wtedy po porażce dziennikarz sportowy może wzruszyć ramionami i powiedzieć, że aby osiągnąć poziom rywali musimy pracować jeszcze ze trzy pokolenia i może w końcu się uda. Obawiam się jednak, że sportowy dystans dzielący Polskę i Hiszpanię jest mniejszy niż ten między Polską a Mołdawią. Odpowiedzi trzeba więc poszukać gdzie indziej.

Grali jak nigdy z Manchesterem, przegrali jak zawsze z Karabachem

Schemat grania polskiej drużyny w europejskich pucharach jest zawsze taki sam. Najczęściej ta dostaje bęcki od niżej notowanego rywala z egzotycznej części świata (do wyboru: Islandia, Albania, Armenia, Kazachstan) i kończy przygodę ze światowym graniem jeszcze latem. Jeśli jednak Polacy staną na wysokości zadania i przejdą pierwsze dwa – bardzo kręte schody – to jest szansa, że wejdą do fazy grupowej i trafią na prawdziwych kozaków. Wtedy, o dziwo, jest już lepiej. Kibice mocno obniżają swoje wymagania względem piłkarzy, a ci potrafią ich mile zaskoczyć.

I tak moja ulubiona Wisła Kraków (ta z Kosowskim, Żurawskim i Szymkowiakiem) w sezonie 2002/2003 rzutem na taśmę wygrywała z Parmą, tłukła Schalke i prawie sprawiła niespodziankę z Lazio. Wszystko to po to żeby rok później odpaść na Valerendze Oslo, która stanowiła obiekt kpin na tle europejskich potęg. W 2011 roku wstydu nie przynosi Legia Warszawa, która dociera do 1/16 Ligii Europy gdzie przegrywa ze Sportingiem Lizbona. Rok później o takich wynikach stołeczny klub mógłby tylko pomarzyć. Tym razem zlekceważono norweski Rosenborg, który odprawił warszawiaków z kwitkiem w połowie sierpnia. Jeszcze większa kompromitacja przydarzyła się Legii w 2017 i w 2018 roku. Wcześniej drużyna awansowała do fazy grupowej Ligii Mistrzów, gdzie potrafiła pozytywnie zaskoczyć (remis z Realem Madryt). Rok później odpadła z zawsze niebezpiecznym Sheriffem Tiraspol a potem trafiła kosą na kamień w postaci mistrza Luksemburga, drużyny F91 Dudelange.

Wygląda więc na to, że polskie granie w piłkę przypomina antyczną tragedię. Jeśli tylko Ikar zapomni o napomnieniach ojca i podleci zbyt blisko Słońca, to wosk w jego skrzydłach od razu topnieje, a młodzieniec spada wprost do morza. Z logiki tej historii nie da się wyjść. Ikar nigdy nie dojrzewa i z wiekiem nie staje się Dedalem. Raz za razem popełnia ten sam błąd, nie wyciągając żadnych wniosków z poprzednich.

Dlaczego to się zdarza reprezentacji?

Czym innym jest jednak piłka klubowa, a czym innym reprezentacyjna. Teoretycznie więc w kadrze grają piłkarze występujący w lepszych klubach niż Legia czy Lech. Tacy, którzy powinni już sobie wpoić zachodnioeuropejski mental, którego główną zasadą jest nielekceważenie przeciwnika. Mam jednak wrażenie, że gdy zbyt wielu Polaków upchniemy w jednej szatni, to oni – zamiast wzajemnie wymieniać się doświadczeniem – raczej cofają się do wspomnień z młodości. Zupełnie jakby to było spotkanie klasowe „15 lat później”. Byłem niedawno świadkiem sceny gdy dwóch agentów nieruchomości stojąc przed gmachem dawnej szkoły zaczęło wrzucać się w śnieżną zaspę i fantazjować o wrzuceniu petardy do kibla. Jestem pewien, że to samo dzieje się z naszymi piłkarzami. Lewandowski z Barcelony w mgnieniu oka staje się Lewandowskim z Delty Warszawa.

A szkoła to przecież nie tylko piękne wspomnienia, ale też doświadczenie przemocy, wyzwisk i całej gamy lekceważących gestów. Tak samo jest w naszej kadrze. Grupa „fajnych dzieciaków” nie ukrywa przecież, że z „amatorami” gra za karę. Wybitny dowód na potwierdzenie tej tezy dał jakiś czas temu Wojciech Szczęsny, który tłumaczył się z długich wykopów mówiąc, że jesteśmy za słabi aby konstruować akcje od własnej bramki. Za te słowa – które są po prostu obraźliwe dla swoich kolegów – Szczęsny powinien zostać odsunięty od pierwszej drużyny. Jestem pewien, że zarówno Bartłomiej Drągowski jak i Łukasz Skorupski świetnie poradziliby sobie między słupkami reprezentacji, a cyniczny bramkarz Juventusu nauczyłby się, że zespół należy wspierać na dobre i na złe. Ale te przykre słowa ujawniły nam prawdę o polskiej kadrze. To drużyna rozbita na dwa obozy. W jednym znajdują się gracze rotacyjni tacy jak Arkadiusz Reca czy Tymoteusz Puchacz, którzy dopraszani na zgrupowania są ze względu na aktualną dyspozycję. W drugim mamy do czynienia z żelaznym trzonem kadry, a więc graczami takimi jak Lewandowski czy Zieliński, którzy z pobłażaniem, a momentami niedowierzaniem patrzą na umiejętności teoretycznie słabszych kolegów. Podział na dwie grupy utrwala się przez statystyki. Zawodnikom kadry liczy się każdy przebiegnięty metr, dotknięcie piłki i udane podanie kierunkowe. Świat wykresów, tabelek i strzałek to ten, w którym Robert Lewandowski może błyszczeć najbardziej udowadniając swoją wyższość nad resztą piłkarzy. Szkoda tylko, że kolorowe statystyki nie mogą oddać ducha walki i zaangażowania na boisku.

Jak zmienić głowy polskim piłkarzom?

No dobrze, skoro już zdefiniowaliśmy problem polskiej kadry, to może czas na jakieś rozwiązanie. Proponuję dwa: jedno w wariancie radykalnym i drugie w wariancie umiarkowanym. Pierwsze zakłada wyrzucenie na zbity pysk tłustych kotów takich jak Lewandowski i Szczęsny i zastąpienie ich piłkarzami, którym się chce, a więc wyróżniającymi się graczami polskiej ekstraklasy. Rozumiem jednak, że trener, który podjąłby taką decyzję mógłby nie doczekać drugiego meczu w kadrze, a lawina krytyki powaliłaby każdego. Dlatego proponuję inne, prostsze rozwiązania. Zbudujmy dwie reprezentacje. Jedną na galowo: z Lewandowskim, Zielińskim, Kiwiorem i innymi gwiazdami dużych klubów, którzy zmotywowani wyjdą wyłącznie grając przeciwko Roberto Baggio i Johanowi Cruyffowi. Drugą na ludowo: z Bartłomiejem Pawłowskim i Dominikiem Furmanem, którzy na spokojnie powinni rozpykać Mołdawian, nawet mając gorszy dzień.

 

 

2023-06-21

Jan Rojewski