Jestem weteranem Marszu Niepodległości i z reporterskiego obowiązku widziałem na nim już niemal wszystko. Pamiętam łunę bijącą od płonącego wozu transmisyjnego TVN-u, atak na squat i walkę z drzewkami. Pamiętam podpalenie budki przed rosyjską ambasadą i starcia przed Stadionem Narodowym w 2020 roku. O tych ostatnich myślę szczególnie czule, bo sam wtedy, nagrywając zdarzenie kamerą, potknąłem się na schodach stacji kolejowej i wpadłem prosto pod policyjne pałki, które nie pytały, czy mam na szyi plakietkę z napisem PRESS. „Ech, to se ne vrati” – pomyślałem, patrząc na tegoroczny Marsz Niepodległości.
Sprzeciw się ustatecznia
Albowiem – jak pisał Stanisław Grochowiak – bunt nie przemija, bunt się ustatecznia. Marsz Niepodległości właśnie skończył 15 lat, co organizatorzy powtarzali nam wielokrotnie, krzycząc z megafonów i forsując tezę o całym „pokoleniu Marszu Niepodległości”. Pokoleniu, które – w ich wyobrażeniu – miałoby zastąpić inne, równie fikcyjne: wychowanków Jana Pawła II.
Ten rosły piętnastolatek buntował się w swoim życiu przeciwko wielu rzeczom, w zależności od sezonu i politycznej mody. Były protesty przeciwko „cenzurze internetu” (czyli ACTA2 – ok. 2012 roku), potem rzekome zagrożenie falą uchodźców (2016), następnie Żydzi „chcący odebrać swoje mienie”, czyli kompletnie zmyślony spór o ustawę 447, który z czasem utonął w potoku innych banialuk, aż po restrykcje covidowe.
Obstawiałem, że tym razem tematem zapalnym będą uchodźcy z Ukrainy i sytuacja w Palestynie. Ale jeszcze przed dotarciem na miejsce zbiórki – kilkaset metrów wcześniej – zacząłem podejrzewać, że marsz skręca w zupełnie inną stronę.
Zwróciłem uwagę na stragany. W ubiegłych latach były one zarządzane przez facetów ze sklepów z militariami. W tym roku, poza obowiązkowymi biało-czerwonymi flagami i szalikami, pojawiły się nowe atrybuty: gadżety z kampanii wyborczej Karola Nawrockiego. Atrakcyjne, bo niedotknięte inflacją. Jedna z ekspedientek najprostszy kotylion chciała mi sprzedać za 30 złotych. Flagę z Nawrockim – na upartego – dostałbym za darmo.
Obecność nowej głowy państwa czuć było wszędzie: od czujnie patrolującej ulice Żandarmerii Wojskowej, poprzez snajperów na dachach budynków, aż po samych uczestników marszu. Wyraźnie starszych i mniej bojowych niż w ubiegłych latach. I choć frekwencyjnie można mówić o małym sukcesie (ok. 150 tysięcy uczestników), to na miejscu Krzysztofa Bosaka i innych ojców założycieli imprezy byłbym co najmniej zaniepokojony. Tłum siwych głów świadczył o jednym: ludzie na imprezę przyszli, ale niekoniecznie po to, żeby posłuchać wicemarszałka Sejmu, lecz raczej po to, żeby zobaczyć swojego prezydenta.
I antyrosyjscy, i antyukraińscy
Tam, gdzie stałem, prezydenta widać nie było. Musiał nam wystarczyć Waldemar Buda. Europoseł PiS zamienił ze mną kilka słów, choć trzeba dodać, że mieliśmy całkiem spore audytorium, które do rozmowy mocno się wtrącało. Zapytałem, czy nie przeszkadza mu, że wznoszone są – choć anemicznie – antyukraińskie okrzyki, a o Rosji dziwnym trafem niczego tu nie słychać. Odpowiedź Budy zwaliła mnie z nóg: – Mnie takie okrzyki w ogóle nie dziwą. Nie są wymierzone w Ukraińców, którzy walczą na froncie, tylko w tych, którzy są tutaj. Strona demokratyczna nie rozumie, że można być jednocześnie antyukraińskim i antyrosyjskim – usłyszałem.
Powinienem mu pogratulować i powiedzieć, że szef musi być dumny z tego, z jaką lekkością nowe pokolenia polityków PiS przekreślają dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, ale po prostu mnie zatkało. Chyba też dlatego, że pierwszy raz usłyszałem polityka tej partii, który mówiąc o obecnym rządzie czy liberalnych mediach, użył określenia „strona demokratyczna”, samemu ustawiając się poza nią.
Od lat pytam uczestników marszu, czy jest w nim coś, co jednak trochę ich uwiera. Rzucane butelki, płonące flagi Unii Europejskiej, wyrywany bruk, i reakcja jest zawsze identyczna: „Ja tego nie robię, ja tu stoję spokojnie”. Zawsze zachodziłem w głowę, o jakiej wspólnocie mówimy i o jakim narodzie, skoro w momencie jego corocznej celebracji tłum umywa ręce i przedstawia się jako sto tysięcy wolnych, niczym ze sobą niepowiązanych jednostek. Dzisiaj już wiem: mowa o wspólnocie umęczonej, milczącej, moknącej w deszczu, a pojutrze kaszlącej.
Nikt nie rozmawia, nikt nie krzyczy
W porównaniu chociażby z Paradą Równości, gdzie grają platformy muzyczne, a tłum śpiewa albo skanduje bez przerwy, tegoroczny Marsz Niepodległości był po prostu stypą. Nikt nie rozmawia, nikt nie krzyczy, nawet butelki z alkoholem krążą ospale, jakby służyły wyłącznie do rozgrzania organizmu, a nie do podkręcenia fantazji.
Wiarę w dawnych rozrabiaków przywróciła mi grupa zamaskowanych kibiców Podbeskidzia Bielsko-Biała, pohukujących: „Idzie, idzie, Pod-be-ski-dzie”. Mijaliśmy akurat budynek, na którym wisiała tęczowa flaga, a jasne było, że chłopaki mają w spodniach pochowane race. I tu jednak przyszło rozczarowanie. Rzucili kilka zdań o prowokatorach, po czym skwitowali: „A niech sobie wisi ta szmata”, i poszli dalej. A przecież w ubiegłych latach taki pretekst by wystarczył, żeby obrzucić budynek pochodniami i podpalić mieszkanie (zresztą nie to, na którym wisiała flaga).
– Polski rolnik, polskie pole, polski chleb na polskim stole, polski rolnik, polskie pole… powtarza jak katarynka mijana przeze mnie emerytka. – Hasło chyba nie chwyciło? – zagaduję. – Nie, bo ludzie nie wiedzą, co jest ważne. Jak niszczy się nasze rolnictwo. Jak umowa z Mercosur ma nas zagłodzić. Nie dość, że Trzaskowski każe nam jeść robaki, to jeszcze ceny skupu pszenicy są jak 25 lat temu, a koszty produkcji wzrosły – odpowiada. – Tak. Mnie na przykład dzisiaj wysłał SMS-a, żebym zjadł swoją poranną porcję robaków – żartuję, ale ona tego nie słyszy i dalej tłumaczy – momentami całkiem sensownie – zawiłości umowy UE z Mercosurem, ciesząc się, że ma jednego słuchacza.
Kotki i psiecka
I właśnie taki był tegoroczny Marsz Niepodległości. Niby zjednoczony, ale narracyjnie niespójny. Niby pod biało-czerwoną flagą, ale estetycznie rozbity na ultrakatolików i kibiców, których na co dzień dzieli przepaść. Obecność Karola Nawrockiego – który niewątpliwie będzie próbował zszywać te wrażliwości – ukoiła demonstrantów na tyle, że byli po prostu ospali. Zresztą sam prezydent, podobnie jak prezes Kaczyński i inni politycy z pierwszych stron gazet, ulotnili się, jeszcze zanim marsz dotarł na praską stronę Wisły.
Do mety dotarło niewielu. I właśnie tam najbardziej było widać przepaść między skrajnie różnymi grupami. Gdy organizatorzy delikatnie podsycali antyukraińskie nastroje, opowiadając przez mikrofon o tym, jak „dzielny król Bolesław Chrobry zdobywał Kijów”, obok mnie maszerowali monarchiści skandujący: „Atomowa i kosmiczna – wielka Polska monarchiczna”. A ponieważ takich słów nie da się krzyczeć na serio, to śmiali się przy tym sami z siebie i popadali w autoparodię. Za nami natomiast, na moście Józefa Poniatowskiego, zawisł transparent z najbardziej medialnym hasłem marszu: „Kotki i psiecka nie zastąpią ci dziecka”. Zdjęcia błyskawicznie obiegły internet, bo temat zapaści demograficznej wybrzmiewa dziś w mediach od prawa do lewa i uchodzi za jedno z największych wyzwań przyszłości.
Tegoroczny Marsz Niepodległości pokazał jednak coś, czego nie da się zasłonić frekwencją ani atmosferą święta: dziś na prawicy nie ma lidera, który mógłby takie hasło wykrzyczeć i zjednoczyć pod nim tłum.