Odczucie jest takie, że gdy jeden chce, a drugi nie, to problem tkwi nie w meritum (które w dobrej wierze można negocjować), ale w prymitywnym konflikcie samców alfa. A z takimi mamy do czynienia: samcem alfa jest premier Tusk, samcem alfa jest minister Sikorski, zaś prezydent czuje się kimś nawet silniejszym, bo królem samców alfa. Do tego samce pochodzą z wrogich plemion, zaś francuskie pojęcie kohabitacji, czyli zgodnego współrządzenia politycznych antagonistów, może ma jakiś sens we Francji, ale nie w Polsce, gdzie nawet dyplomacja rozpięta jest między dumą i biegunką.
Gdy skończyła się kadencja prezydencka Donalda Trumpa, z Warszawy wyjechała republikańska ambasador Georgette Mosbacher, a zaczęto wyczekiwać Marka Brzezińskiego, przedstawiciela administracji demokratycznej. Model kadrowy stosowany w dojrzałych ustrojach, w których ambasador – dyplomata zawodowy czy zasłużony polityk – reprezentuje rząd wyłoniony w wyborach, jest zrozumiały. Nowy premier chce mieć swego reprezentanta, a nie pogrobowca strony przegranej. Król Duda jednak tego zdaje się nie ogarniać, nie godząc się na zmiany, gdyż narusza to jego prerogatywy, czyli ego. Jest prawdą, że nowy ambasador musi mieć podpis głowy państwa na nominacji i listach uwierzytelniających, ale Duda swe prerogatywy widzi – jak każdy monarcha – szerzej. Owszem, mianuje i odwołuje ambasadorów, choć Bogiem a prawdą może to robić wyłącznie na wniosek rządu, który konstytucyjnie odpowiada za politykę zagraniczną. To zaś daje ministrowi Sikorskiemu argumenty, aby dokonywać takich zmian w placówkach, by odpowiadały oczekiwaniom rządu. To samo utwierdza Dudę, by zmianom stawiać opór. Trwa pat, za który prestiżem płaci państwo.
Subskrybuj