„Zracjonalizujmy muzealnictwo”
Czas na reformę
Do napisania zmobilizował mnie list A.Z. zatytułowany „Zracjonalizujmy muzealnictwo” (ANGORA nr 38), bowiem od dawna chciałem poruszyć ten temat. Ukończyłem studia muzeologiczne, byłem głównym inwentaryzatorem jednego z największych muzeów w Polsce i z ogromną troską obserwuję stan polskiego muzealnictwa po 1945 r. Zbiory muzealne traktuje się jako „dobra martwej ręki” i gdy obiekt wejdzie do jakiegoś muzeum, ma pozostać w nim do końca świata jako jego własność. Reformę muzeów należy zacząć od głowy, czyli Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które powinno zatrudniać ekspertów pracujących lub odbywających obowiązkowo staże w działach inwentaryzacji i pozyskiwania zbiorów dużych muzeów europejskich. Powinno się zmienić ustawę o muzeach z 21 listopada 1996 r. i opracować strategię dotyczącą nowoczesnej organizacji muzeów oraz ich polityki segregacji i doboru zbiorów opartej na wzorach europejskich.
Dotychczasowa polityka muzealna, wykształcona w latach, gdy polskie muzealnictwo lizało wojenne rany, nie może mieć dalej miejsca, bowiem 80 lat po wojnie muzea, szczególnie te największe, wprost pękają od nagromadzonych obiektów, które są im zbędne i zajmują ogromne przestrzenie magazynowe. W dodatku nie będą nigdy pokazywane ani poddawane zabiegom konserwatorskim, bo nie będzie na to pieniędzy. Powinno się utworzyć Państwowy Zasób Muzealny, który obejmowałby zbiory muzeów państwowych podległych ministerstwom i wojewodom oraz Regionalne Zbiory Muzealne podległe samorządom terytorialnym.
Oczywiście istnieją też muzea osób prawnych i fizycznych, kościelne itp. O zbiorach muzeów państwowych tworzących Państwowy Zasób Muzealny powinna decydować Wojewódzka lub Regionalna Rada Dyrektorów Muzeów Państwowych, posiadająca możliwość samodzielnego decydowania o wybrakowaniu, wymianie, przenoszeniu i sprzedawaniu, na specjalnych aukcjach, zbędnych lub nadmiernych obiektów. Naturalnie po uzyskaniu opinii Rady Kustoszy poszczególnych jednostek muzealnych. Nie ma potrzeby angażować w to aż ministerstw i centralizacja decyzji w tych sprawach jest całkowicie nieefektywna.
Minął już czas, gdy muzeami kierowały osoby przypadkowe i niewykształcone, bowiem obecna kadra jest w całości po studiach wyższych i najczęściej ma bogate doświadczenie muzealne. Osobne zasady inwentaryzacji stosować powinno się do zbiorów specjalistycznych w muzeach archeologicznych, etnograficznych, przyrodniczych itp. Przyjmowanie darów i depozytów do konkretnych muzeów należy zacząć traktować jako przekazywanie ich na rzecz państwa polskiego lub samorządu terytorialnego, a nie na własność muzeum, chyba że darczyńca wyraźnie i pisemnie stwierdził, że dar lub depozyt ma być przechowywany w konkretnej jednostce muzealnej, a nawet wtedy dotyczyć to powinno tylko okresu 10 czy 20 lat. Może pomogłoby to wzbogacić tematyczne muzea o szereg obiektów, które mogą być zbędne w innych jednostkach, bo nie pasują do ich profilu.
Na przykład kilkanaście austriackich karabinów legionowych jest w zbiorach Zamku Królewskiego na Wawelu zamiast np. w Muzeum Armii Krajowej; albo XVI-wieczna bombarda przechowywana jest w Muzeum Narodowym w Krakowie zamiast na Wawelu. W wielu muzeach jest np. po kilkanaście takich samych odznak pułkowych lub odznaczeń, które można by przekazać innym muzeom lub sprzedać. Dotyczy to też przechowywanych setek kopii obrazów i dzieł o znikomej wartości artystycznej i historycznej lub w bardzo złym stanie zachowania. O tysiącach takich samych numizmatów nie wspomnę. Skorzystanie z praktyki muzeów europejskich powinno znacznie odchudzić magazyny muzealne i przynieść muzeom środki, które można by wykorzystać na konserwację i uzupełnianie kolekcji, np. przez wykupywanie wartościowych depozytów. Jednym z muzealnych grzechów jest niepodawanie w opisach wystawianych obiektów, zwłaszcza na wystawach czasowych i w wydawnictwach, nazwiska darczyńcy, co zachęcałoby zwiedzających do ofiarności na rzecz muzeum.
W celu upowszechnienia wiedzy o zawartości polskich magazynów muzealnych powinno się publikować inwentarze zbiorów poszczególnych działów, co sprzyjać będzie ich udostępnieniu naukowcom i uzupełnieniu opracowań naukowych o uwagi specjalistów spoza własnej instytucji. Na koniec chcę poruszyć sprawę archaicznego sposobu inwentaryzowania zbiorów muzealnych (indywidualnego), bowiem hamuje on przyjmowanie do muzeum darów całych zespołów zbiorów (np. fotografii czy dokumentów).
Powinno się dać możliwość zinwentaryzowania ich np. jako zbiór czy teczka dokumentów, bowiem do ich zabezpieczenia wystarczy je ponumerować i sfotografować zbiorowo, tak jak to się robi w archiwach. Kończę życzeniami dla muzealników, by mogli dalej skutecznie chronić nasze dziedzictwo narodowe i mieli satysfakcję z osobistego kontaktu z unikalnymi obiektami kultury materialnej. TOMASZ OTRĘBSKI
„Seks to sprawa zespołowa”
Seks? Nie! Chcę świętego spokoju!
Artykuł autorstwa Pani Joanny Keszki pt. „Seks to sprawa zespołowa” (ANGORA nr 40) miał chyba dobre intencje i czasem trafny przekaz, gdyż każdy mądry człowiek zgodzi się z tezą, że: seks jest wtedy, kiedy obie strony czują się komfortowo i bawią się dobrze. Sęk w tym, że całość testu jest tak stronnicza, płytka i w wymowie antymęska, że czuć niezrozumienie istoty związku i małżeństwa przez autorkę. Ja odczułem jej niechęć, wręcz pogardę wobec mężczyzn. Apel do kobiet, szczególnie w końcowej konkluzji, poraża naiwnością. Nie wchodź w rolę ofiary (ale możesz ranić partnera?) ani wybawczyni związku (więc nie staraj się i nie współdziałaj?). Nie ocalisz miłości (więc nie miej nadziei i już zakończ związek?), poświęcając własne potrzeby i komfort (a więc potrzeby partnera i męża są zerowej wagi i komfort w związku nic nie znaczy?). Oszczerstwa wobec wszystkich facetów, że „coś im się w małżeństwie należy”, wynikają z negacji istoty małżeństwa: więzi duchowej, gospodarczej i fizycznej. Oddalenie fizyczne (np. żony) przez celowe lekceważenie potrzeb męża jako forma jego karania lub dyscyplinowania jest często praktykowane w małżeństwach. Jeśli kobieta nie lubi lub nie chce współżycia według ustalonego polubownie stylu, powinna oznajmić to przed ślubem, a nie zaraz po. Ja znam historię z życia inną niż opisana w artykule p. Karoliny. Ewa, 27-latka, kochała partnera i związek układał się idealnie w każdym aspekcie. Pół roku po ślubie jej mąż nagle usłyszał: „Wiesz, doszłam do wniosku, że seks jest przereklamowany i nam niepotrzebny”. Mąż w szoku prosił o zachowanie bliskości, więc usłyszał: „Skoro musisz, to szybko i rzadko, tak”. Potem zbliżenia zamarły i mąż (brak seksu to liczne problemy zdrowotne u mężczyzn) oświadczył: „Cierpię. Dlaczego nie chcesz się ze mną kochać?”. Odpowiedź brzmiała: „Nigdy seksu nie lubiłam, ale gdybyś znał tę prawdę, to nie chciałbyś się ze mną ożenić”. To nie jest odosobniona i fikcyjna historia, więc proszę nie cedować całej winy na mężów. Seks to sprawa i odpowiedzialność zespołowa. TOBIASZ
Skażeni trumpizmem?
Jest z pewnością standardem fakt, że w każdej ambasadzie, nie tylko u nas w kraju, oglądają polską publicystykę i słuchają naszych informacji. Zwracają przy tym uwagę nie tylko na to, o czym mówią i piszą w gazetach, ale również na to, kto pisze albo prowadzi programy publicystyczne. Nie wiem, co się stało w TVN i TVN24, cieszących się dotąd najwyższym wskaźnikiem oglądalności, ale mam wrażenie, że skazili się już do tego stopnia trumpizmem, iż tracą powoli instynkt samozachowawczy w doborze dziennikarzy wyznaczanych (a może nie?) do rozmowy z zapraszanymi ambasadorami obcych państw.
Tak było 8 października 2025 r., gdy Anita Werner zaprosiła ambasadora Ukrainy Wasyla Bodnara, świetnie mówiącego w naszym języku. On z pewnością wiedział, co ta dziennikarka „potrafi”. Przyciśnięta czasami do muru przez bystrzejszego od niej gościa, aby wyjaśniła, co ma na myśli, broni się (zresztą nie tylko ona w tej stacji), mówiąc: Ja tylko pytam. Jeśli tak ją uczono w USA, to ja mam gdzieś takie nauki! Ma reprezentować mnie, obywatela, słuchacza, i jako były żołnierz nie życzę sobie, aby w moim imieniu zadawała pytania „wyciągające”, podając Putinowi na tacy podpowiedź, gdzie ma uderzyć „zabłąkanym dronem” lub ilu wysłać na dywersję w sytuacji, gdy jesteśmy w okresie przedwojnia – jak powiedział premier i z czym ja się zgadzam.
Prowadząca rozmowę chciała wiedzieć, czy tomahawki z USA już są w Ukrainie. Bodnar był przygotowany, odpowiedział dyplomatycznie, a dociskany przez nią o szczegóły – po jaką cholerę jej to? – zripostował, że w spadających na Ukrainę rakietach jest mnóstwo elementów elektronicznych z Zachodu.
A już szczytem głupoty było pytanie, gdzie się szkolą nasi żołnierze razem z ukraińskimi w użyciu dronów. Ucho w ambasadzie Rosji nadstawili, ale nic nie uzyskali poza: Na jednym z poligonów. Bodnar powiedział też o tajemnicy, ale w porannej powtórce stacja to wycięła, bo chyba sami załapali, że to… (chciałbym powiedzieć po żołniersku, ale mi tego nie wydrukują). To przykład trumpistowskiego skażenia. Cytując Batyra/Nawrockiego i jego słowo „banderyzm”, dostała od razu drugą ripostę: Czy Pani wie, co to jest banderyzm?
Lekko zmieszana uparcie ciągnęła ten wątek, wspierając Nawrockiego, że ten chce „banderyzm” umieścić w ustawie. Dostała – i moim zdaniem słusznie – kolejną ripostę, że adekwatnie, tak jak w Polsce, Ukraina też mocą własnej ustawy przypomni Ukraińcom, jakie to „zasługi” miała nasza AK i inne nasze ugrupowania w mordowaniu Ukraińców.
Zastanawiam się, po co epatować młodzież, i nie tylko ją, fejkami w mediach społecznościowych, aby osłabiać wolę Ukraińców do walki z Rosją, skoro ponoć w niezależnych mediach tzw. symetryści i inni, sami, bez niczyjej pomocy (choć mam wątpliwości), chcą nas poróżnić, jątrzyć i na siłę wciskać pseudohistoryczny kit. Polecam tej pani (mała litera zamierzona) i innym nie tylko z tej stacji przeczytać „Trójkąt ukraiński” napisany przez francuskiego historyka Daniela Beauvois, rocznik 1938, przetłumaczony w 2005 r. Co? Za gruby, za trudny, za prawdziwy? Trzeba się poświęcić, przeczytać i zastanowić, jakie pytania zadawać ludziom z otoczenia Nawrockiego, choć wątpię, czy on, jako były szef IPN, ją czytał. Takiej wolności słowa w wolnych (podobno) mediach ja nie chcę. Z poważaniem. BYŁY ŻOŁNIERZ
Wstręt i oburzenie!
Po obejrzeniu kolejnego wydania „Czarno na białym” pojawia się wstręt i oburzenie na zachowanie i działania naszych tzw. elit. Co tam Sienkiewiczowski „postaw sukna” czy nawet Żeromskiego „Rozdziobią nas kruki, wrony”. Pewnie większość tych „elyt” nawet nie załapie, o co chodzi. Panująca wśród nich, od lewa do prawa, chciwość, pazerność, obłuda i tumiwisizm są porażające! A przecież to MY sami sobie ich wybraliśmy.
Gdzie są te czasy, kiedy to ONI się oburzali na tzw. żółte firanki w sklepach dla wybranych, na talony na towary deficytowe, za które obdarowani nimi musieli zapłacić, na wczasy w specjalnych ośrodkach itd. Jak to się dzisiaj ma do skubania Ojczyzny z każdej możliwej strony, do tych przewałów, jakie sami uskuteczniają? Zacznę od spraw najprostszych. Za PRL-u były Wojewódzkie Zespoły Poselskie, wspólne dla wszystkich posłów z danego województwa.
Zatrudnieni tam, na stałe, pracownicy koordynowali pracę posłów w terenie, ustalali dyżury, przyjmowali interesantów, prowadzili wykazy spotkań z wyborcami i władzami administracyjnymi w terenie tak, by wiedzieć, jakie problemy ma dane województwo i o co posłowie mają się starać „w centrali”. O obowiązku uczestniczenia (fizycznego) w posiedzeniach nawet nie wspominam. Teraz frekwencja, poza głosowaniami, bywa prawie zerowa. W ławach tkwi paru posłów oczekujących na udzielenie głosu.
Widoczne są gremialne wyjścia z sali posiedzeń, szczególnie przed zabraniem głosu przez premiera lub innego niezbyt lubianego członka rządu. Wtedy wstaje stary kaczor z Żoliborza, a za nim wierne stado gęsi i maszerują ku wyjściu. Czy to jednak kaczorowi i gęsiom dobrze służy? I kogo to ośmiesza? Brak na wizji Terleckiego zaś powoduje, że tę lukę stara się jak może wypełnić biedny Kuźmiuk. Niestety, ani talentu krasomówczego, ani szerokich pleców onego nie posiadł. Wychodzi to bezbarwnie, smutno i nijako. Pozostali, których próbują o coś pytać dziennikarze, chyżo umykają za pierwsze lepsze drzwi, markują rozmowy telefoniczne lub zasłaniają się koniecznością udziału w komisji. A przecież dziennikarz nie pyta po to, by pogadać, ale chce pokazać nam – czyli wyborcom owego posła lub posłanki – nad czym ów teraz pracuje w Sejmie, jaki jest jego stosunek do problemów terenu, który reprezentuje. Tak postępować PT Posłowie i Posłanki po prostu nie uchodzi, no nie uchodzi i tyle. Pozdrawiam Redakcję i Czytaczy. BABCIA HELENKA
Dyskwalifikacja!
Dawno temu pisałem do Was o Szymonie Hołowni (bez „pana”, bo nie mam dla niego szacunku!), że jest największym szkodnikiem polskich spraw. Jestem tak zły i rozżalony na tego osobnika, że postanowiłem przelać swoje emocje na papier, coby mi trochę ulżyło. To, co w obecnym czasie dzieje się w naszym kraju, cały ten chaos, jest w dużej mierze spowodowane postępowaniem tego gościa. Dlaczego tak sądzę? Pierwszy powód to poprzednie wybory prezydenckie.
Uważam, że gdyby nie to jego włączenie się w walkę o stanowisko prezydenta, to biorąc pod uwagę panującą wówczas atmosferę („Mamy dość!”) i wyniki sondaży, w pierwszej turze wybrany zostałby Pan Rafał Trzaskowski. Proszę Państwa, od pięciu lat mielibyśmy Prezydenta (którego pisałbym dużą literą), z którym można by wiele dobrego stworzyć! Druga sprawa to wybory parlamentarne. Mając wiedzę o powstających uprzednio partiach – Samoobrona, Ruch Palikota, Nowoczesna – które nic ważnego nie wniosły i, jak się okazało, nie miały racji bytu i uległy rozpadowi, facet zakłada sobie nową partię.
I tu się kłania jedno mądre powiedzenie: „Historia uczy, że niczego nie uczy”. Ale te słowa poszły w las… Jak się zakłada nową partię (pomimo ostrzeżeń i wątpliwości) i wciąga się w to przedsięwzięcie Kosiniaka-Kamysza (a ten naprawdę nie wiedział, jak to się może skończyć?!), to trzeba wytrwać do końca i nie wystawiać do wiatru ludzi, którzy zaufali.
Pamiętam, z jakim entuzjazmem, przekonaniem i zdecydowaniem chciał iść Trzecią Drogą. A gdy się okazało, że ta droga doprowadziła go w zaułek, skulił ogon pod siebie i teraz ubiega się o intratną, dobrze płatną i wysoko ocenianą posadę. W moich oczach (i chyba nie tylko w moich?) dyskwalifikują Hołownię nocne potajemne rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim. Taki wykształcony (tak czy inaczej) gość z tak dużym mniemaniem o sobie powinien wiedzieć, że Kaczyński takich jak on już kilku przeżuł i wypluł… Patrząc na takiego człowieka u władzy, drugiego po prezydencie, stwierdzam: „Biednaś ty, moja Ojczyzno!”. Tegoroczne wybory prezydenckie to był pojedynek Pana Rafała Trzaskowskiego z Karolem Nawrockim.
Nawrocki to wyzwanie wystosował. I tu znowu „wchrzanił” się ten szkodnik razem z inną kandydatką, która przy okazji zdobyła sobie tęczową flagę. Dzięki Hołowni z pojedynku zrobił się cyrk z udziałem różnych aktorów. Jestem przekonany, że spotkanie jeden na jeden wygrałby Pan Rafał Trzaskowski! Według mnie narobiłeś, panie Hołownia, już tyle zamieszania i szkód, że najwyższy czas udać się na polityczną emeryturę. Polityczny niebyt byłby tu odpowiednią „nagrodą”. CZYTELNIK JAN
I klasa na stojąco
Jest taki stary dowcip, który jednak przytoczę, bo jego pointa pasuje do całego wywodu. Stojąca w tramwaju starsza pani utyskuje – niby do siebie – że nie ma już dżentelmenów w tym kraju. Na co siedzący młody mężczyzna reaguje w jej kierunku odpowiedzią, że dżentelmenów to u nas dużo (w oryginale użyto innego słowa), tylko miejsc jest mało. Dowcip ten przypominał mi się wielokrotnie, kiedy jechałem na długiej trasie pociągiem PKP, który jest objęty częściową rezerwacją miejsc. Są więc w pociągu tacy, którzy miejsca mają opłacone i zarezerwowane, oraz tacy, dla których są one przedmiotem pożądania. Należałem do szczęśliwców, którym udało się kupić bilet z miejscówką. Kupiłem I klasę, by mieć komfort podróży. Okazało się, że szczęśliwcem byłem tylko do momentu, gdy wsiadłem do pociągu.
Nie po to kupowałem droższy bilet, by przeciskać się przez korytarz pełen stojących ludzi objuczonych bagażami – pomyślałem na początku. Potem musiałem wyprosić z miejsca, na które miałem przecież wykupiony bilet, obcokrajowca (skąd pochodzi jest bez znaczenia). Ten pan stał na korytarzu i czyhał, czy czasem coś koło mnie się nie zwolni. Zwolniło się na jeden odcinek między stacjami, więc wparował ze swoimi manelami i przez te kilka minut posiedział.
Kiedy go znów poproszono o wyjście, złorzeczył pod nosem, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy ja go „wyrzucałem”. Ta sytuacja powtarzała się z różnymi osobami i w różnych przedziałach, bo liczba czatujących na korytarzu była w pewnym momencie równa liczbie osób siedzących w przedziałach. Wszak to I klasa, więc przedziały były sześcioosobowe.
Pomijając już to, że obserwowanie ludzi siedzących na korytarzowej podłodze jest mało komfortowe, to jednak ci pasażerowie naprawdę przeszkadzają w przechodzeniu, w pójściu do toalety, wyprostowaniu nóg na korytarzu itp. Czy to naprawdę jest jeszcze I klasa, mimo że się siedzi? Czy dla tamtych z kolei to ma być strategia podróżowania, by wsiąść do I klasy, z założenia bardziej komfortowej, i czekać, że może choć część trasy przejedzie się, siedząc, a jednocześnie płacąc mniej? Jeśli tak, to ja się nie zgadzam, bym był w ten sposób ogrywany przez zwolenników tańszych podróży.
Zastanawiam się, po co ja to piszę – niewielu przeczyta, bo czyhający na miejsce siedzące w I klasie nie wyglądają na ludzi ze zbioru „czytający”, a już z pewnością nikt nie obudzi się z refleksją: a może tak nie wypada, bo ci ludzie zapłacili przecież więcej, by mieć komfort podróży, więc następnym razem będzie stał w wagonie II klasy. Czekając na podróż powrotną, z kolejowym pozdrowieniem ALEKSANDER POPOWSKI