„Wolna Wigilia będzie kosztować budżet 2,5 miliarda!”
Wymyślone argumenty
W numerze 48. „Angory” ukazał się wywiad z posłem Ryszardem Petru, w którym podjęto m.in. gorącą kwestię tego, czy Wigilia mogłaby być (kolejnym) dniem wolnym od pracy. Ekonomista, w przeciwieństwie do wielu osób, jest temu przeciwny, argumentując swoje stanowisko stratami, jakie poniesie gospodarka i budżet. Przytacza nawet konkretne wartości – dochód narodowy „ubożeje” o 4 – 6 mld, a budżet o 2,5 mld złotych.
Nie trzeba siedzieć w ekonomii, żeby wiedzieć, że to nieprawda. Gdyby bowiem tak było, to oznaczałoby, że wystarczy z całego roku poświęcić, powiedzmy, cztery niedziele, traktując je jak zwykły roboczy dzień, i w ten sposób budżet zyskałby 10 mld złotych. Ot, tak. To bzdura, więc także bzdurą są twierdzenia o rzekomych „wigilijnych” stratach, jeśli 24 grudnia byłby dniem wolnym. W niektórych krajach wiele osób pracuje nie 40, a 35 godzin tygodniowo i jakoś nie zrujnowało to ich gospodarek; mówi się, że wręcz przeciwnie. Wolna Wigilia miałaby oznaczać, że 23 grudnia byłby „dniem strasznego szału zakupowego”.
No i? Przed każdym wolnym dniem typu Boże Ciało czy 1 Maja jest „szał zakupowy” i jak dotąd społeczeństwo przetrwało, więc przetrwa też 23 grudnia. Swoją drogą, jeśli ktoś wszystko zostawia na ostatnią chwilę, to z większością spraw i tak się nie wyrobi. Przy takich okazjach przeciwnicy zawsze podnoszą argument, że martwimy się o kasjerów i podobne zawody, a nie dbamy o kolejarzy czy energetyków, a przecież oni też chcieliby spędzić czas z rodzinami zamiast w pracy. Ale pewne zawody siłą rzeczy wymagają ciągłości pracy ze względu na swój charakter związany z funkcjonowaniem kraju i po prostu wyłączone są z takich rozważań.
Reasumując, można odnieść wrażenie, że argumenty przeciwko uznaniu Wigilii za dzień wolny są wymyślane na siłę. Trudno powiedzieć przez kogo, ale zapewne przez tych, którzy z chęcią przywróciliby każdą niedzielę jako roboczą (głównie w handlu, bo o niego tu chodzi), a najlepiej, żeby wszystkie sklepy były czynne bez przerwy przez cały rok… P.W.
„Chipsy z karpia”
„Karpioki” są dobre na wszystko!
„Chipsy z karpia” z entuzjazmem opisane w „Angorze” nr 48 z 1 grudnia br. mają swoich prekursorów! Dzięki rozwinięciu technologii produkcji filetów karpi bez ości możliwe było przygotowanie „faworków z karpi”, którymi zajadałem się na konferencjach i prezentacjach promocyjnych. Między innymi próbował ich minister rolnictwa pan dr Czesław Siekierski na wystawie rolniczej na Służewcu w lecie bieżącego roku. Są świetne na gorąco! Innym „wynalazkiem” ostatnich czasów są regeneracyjne batony z karpi dla sportowców wypracowane przez Uniwersytet Rolniczy w Krakowie. Ich smak, tak jak i skład, może stać się symbolem zdrowia. W każdym razie kolarze po męczącym wyścigu opróżnili koszyk doświadczalnych batonów w bardzo krótkim czasie. Pozdrawiam przedświątecznie! Smacznego! ZYGMUNT J. OKONIEWSKI, Warszawa
Otwieramy nasz teatrzyk…
Zbliżają się wybory prezydenckie i politycy zafundowali nam teatrzyk kukiełkowy w bałaganiarskim, polskim stylu. Sławomir Mentzen, konfederacki kandydat w przyszłych wyborach prezydenckich, wybrał się chyba sam, i tym samym mamy już pierwszego konkurenta. W PiS-ie miały odbyć się prawybory kandydata na kandydata na prezydenta RP, ale podobno biuro polityczne tej demokratycznej partii uznało, że to przyniesie ujmę prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, który w statucie partii ma przecież zagwarantowaną ostateczną decyzję.
Zaczęto więc szukać kandydata, który miał być młody, przystojny, z rodziną, doświadczeniem i kontaktami międzynarodowymi i, oczywiście, ze znajomością języków. Warunki prawie jak w wyborach Mister Supranational, które odbyły się w lipcu w Nowym Sączu (…). Okazało się to bardzo trudne, prawie niemożliwe, bo kandydaci: Mariusz Błaszczak, Przemysław Czarnek, Mateusz Morawiecki i Patryk Jaki, nie spełniali wszystkich tych kryteriów, ale mieli obciążający ich bagaż polityczny wynikający z piastowania stanowisk państwowych i funkcji partyjnych. Dyskusje i analizy trwały w nieskończoność, a podawane terminy przedstawienia kandydata przesuwane były z tygodnia na tydzień.
Teatrzyk miał jednak liczną widownię, bo spektakl spełniał oczekiwania niewyrobionego widza. Koalicja Obywatelska miała jednego pewnego kandydata, Rafała Trzaskowskiego, ale pojawił się niespodziewanie konkurent Radosław Sikorski i był to jednocześnie duży problem dla partii. Rezygnacja PiS-u z prawyborów dała szansę i Donald Tusk wykorzystał to bardzo sprytnie, ogłaszając swoje prawybory. W czasie tych przepychanek lider Polski 2050 Szymon Hołownia ogłosił, że będzie kandydował na Prezydenta RP i tylko on będzie jedynym niezależnym (od premiera) prezydentem. I tak prawie nieoczekiwanie pojawił się drugi kandydat.
Nastąpiło przyspieszenie akcji teatrzyku i okazało się, że prawybory w KO zdecydowanie wygrał Rafał Trzaskowski, ale konkurent zagwarantował lojalność partyjną, prosząc swoich zwolenników o głosowanie w wyborach na swojego przyjaciela. Sam styl tej bratobójczej kampanii okazał się, mimo wielu obaw, dżentelmeński, co w Polsce, niestety, jest rzadkością. Teatrzyk zamienił się w prawdziwy teatr, bo pojawił się Donald Tusk, reżyser z prawdziwego zdarzenia, z precyzyjnym scenariuszem, a kukiełki zastąpili prawdziwi aktorzy. W ten sposób na scenie pojawił się trzeci kandydat. W PiS-ie popłoch, nastąpiło przyspieszenie akcji i okazało się, że kandydatem na kandydata został prawie nieznany wielu wyznawcom partii Karol Nawrocki, prezes IPN.
A więc to czwarty kandydat do potyczki wyborczej; inni pewnie też się pojawią, ale to będą już zawodnicy ligi okręgowej (…). Informacja, że Karol Nawrocki jest kandydatem obywatelskim i społecznym, jest typowym kłamstwem politycznym, bo przecież nie typowali go obywatele czy organizacje społeczne, lecz gremium partyjne PiS z Jarosławem Kaczyńskim. W życiorysie tego społecznego kandydata można się doszukać w przeszłości kontaktów ze światem przestępczym (…). Argumenty Nawrockiego, że są to tylko jego znajomości z czasów młodości, kiedy uprawiał boks, kopał piłkę i był ochroniarzem w Grand Hotelu w Sopocie, nie są chyba w pełni wiarygodne.
To bardzo dziwne znajomości jak na kandydata na przyszłego Prezydenta RP. Sądzę, że warto to w pełni wyjaśnić i zastanawiam się, czy o tym wiedział prezes PiS-u, podejmując taką kontrowersyjną decyzję. Może warto mu o tym jednak powiedzieć? Karol Nawrocki, jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, głównie miał usunąć z tej instytucji poprzednie kierownictwo, twórców Muzeum i ekspozycji muzealnej, podobno niezgodnej z linią ideologiczną PiS-u. I to mu się, niestety, udało.
Nie udał mu się na szczęście projekt sprzedaży w sklepiku muzealnym skarpetek „w maki” w ramach obchodów rocznicy walk Polaków pod Monte Cassino. O poglądach politycznych kandydata trudno coś powiedzieć: niewątpliwie reprezentuje poglądy konserwatywne, prawicowe, głosi hasła antysowieckie, patriotyczne i tradycjonalistyczne. Znana jest jego duża sympatia do żołnierzy wyklętych. Nieznane są dokładnie jego poglądy, ale pewnie pojawią się dzięki doradcom i firmom public relation w czasie kampanii wyborczej, natomiast znany jest z autoreklamy. Czy te doświadczenia życiowe, zawodowe i poglądy predysponują kandydata do objęcia fotela pierwszego urzędnika RP? ANDRZEJ WAWRZEŃCZAK
Ściema?
No tak. Niereformowalny satrapa z Nowogrodzkiej wybrał sobie Karola Nawrockiego, który, tak jak ten, którego ma zastąpić w Pałacu, też musi się jeszcze dużo uczyć, nawet w samolocie, aby być prezydentem. Prezes jest cwany, bo ma świadomość, że wbijanie Nawrockiego na siłę w kostium po Dudzie i tak nie zapewni sukcesu. W garniturze po starszym bracie to można sobie pójść ewentualnie do komunii, a nie po prezydenturę. Poczeka prezes do stycznia przyszłego roku na sondaże, za które zapłaci jego wierny, ciemny lud, i – jak mu nie będą pasowały – to tuż przed terminem składania wniosku do PKW z podpisami poparcia podmieni kandydata na kogoś innego. Może na Czarnka?
Zobaczymy. A dlaczego? Bo do tego czasu będzie już wiedział, jak przebiega wewnętrzna walka jego frakcji, frakcyjek i różnej maści koterii towarzysko-biznesowych wewnątrz partii. Niby miał być obywatelski, niezależny i bezpartyjny, a pasuje tylko jedno – bezpartyjny. Przecież prezes wyraźnie powiedział, że „zgłaszamy kandydata”, a nie popieramy. Wcześ niej prof. Nowak wymienił nazwisko Nawrockiego jako kandydata na prezydenta, ale mówił też o bracie prezesa, Lechu, a nie o Dudzie. Bo i po co? Duda nie istnieje, bo jest porażką prezesa, a już aberracją jest to, że Duda miałby być jego następcą.
Wszystko to razem wzięte to wielkie kłamstwo i ściema „obywatelska” w biało-czerwonym kolorze, bez włas nego logo partii, która wypompowała miliardy z państwowych spółek, teraz chowa swój szyld i prezentuje się jako „obywatelska”? To jawna polityczna bezczelność, bo już tego samego dnia internauci (łącznie z trollami) wiedzieli, że przemówienie dukane z kartki przez Nawrockiego napisali Bielan z Kurskim. W ogóle o nijakim i nieczytanym wcześniej tekście, z merytoryką na poziomie zlikwidowanego przez Zalewską gimnazjum, nie ma co pisać, bo to kolejna ściema. Czy ta ściema z hali „Sokół” w Krakowie zadziała? Może, ale nie musi.
Wygrana Trzaskowskiego już w pierwszej turze byłaby miodem na serce pierwszego sortu. Tego lepszego. Prze cież ci oszuści w Krakowie mówiący do mikrofonu często akcentowali słowo „obywatelskość” nie przez przypadek. To już aluzja do Koalicji Obywatelskiej z sygnałem, że to my mamy w sobie prawdziwą obywatelskość i jesteśmy obywatelscy, a oni to reżim. To już jawna polityczna bezczelność na samym starcie. A czy Kurski z Bielanem mają i będą mieli jakieś newsy i podstawy do pisania Nawrockiemu tekstów do przeczytania na wiecach wyborczych? Niestety. Paliwa na starcie dostarczył im już dzień wcześniej marszałek (od tej pory dla mnie małą literą!) Sejmu. Tuż po ogłoszeniu wyników wewnątrzpartyjnych wyborów kandydata na kandydata na prezydenta, pogratulował… Radosławowi Sikorskiemu. „Więcej takich Hołowniów, Sawickich i tych z lewymi dyplomami z Collegium Tumanum, a Trzasek wybory przerżnie” – jak napisano w sieci.
R. Sikorski to klasa dyplomacji, potrzebny jest teraz na szefa MSZ, a za 4 lata ma duże szanse być szefem NATO, bo tego, który jest, z Holandii, jakoś słabo widzą w europejskich krajach NATO. No i w ogóle w sieci wrze, bo ludzie domagają się np. sprawdzenia Spółki z o.o. KPH Group zarejestrowanej 24.10.2024 r. Wydaje ona „Gazetę Morską”, w której pracuje syn pana Nawrockiego z pierwszego małżeństwa, tak barwnie, w stylu Trumpa, zapraszający ojca na scenę i do mikrofonu. Czy to czasem nie jakaś kolejna prymitywna ustawka, z tym turbopatriotycznym towarzystwem (…)? KOMINIARZ
Lepiej już było?
Przysłuchiwałam się w telewizji debacie sejmowej w sprawie wotum nieufności dla Pani Minister Leszczyny i myślę, że jest Ona bardzo mądrą i odważną kobietą, skoro chce dokonywać zmian w tak trudnym i zaniedbanym resorcie. A to, że nie wszystkim lekarzom się podoba, świadczy o tym, że walczy i że trzeba Ją wspierać. Czytałam w „Polityce” artykuł o lekarzach. Pani Joanna Solska zakończyła go zdaniem: „System publicznego lecznictwa nie istnieje, można w nim jednak zaobserwować pewną prawidłowość – im więcej zarabiają lekarze, tym trudniej się leczyć pacjentom”.
Inny z kolei dziennikarz podzielił lekarzy na nieprawdziwych i prawdziwych – tych drugich doliczył się w stolicy pięciu. Ja w Zagłębiu spotkałam prawdziwego lekarza, który w ramach ubezpieczenia szybko i skutecznie mnie wyleczył i nie kazał dożywotnio zgłaszać się do kontroli, przez co miał więcej czasu dla innych chorych. Myślę, że mamy w rządzie ludzi, którzy wiedzą, jak wygląda lecznictwo w innych krajach Europy, i chcieliby wprowadzić u nas te lepsze metody, ale napotykają opór opozycji, której obecna sytuacja odpowiada. Lekko nie będzie, bo PiS chce tę sprawę upolitycznić. Pesymista powie, że lepiej już było i nie warto walczyć. A ja myślę, że warto, choćby po to, by częściowo wrócić na ścieżkę sprzed lat. Posłużę się przykładami. Rok 1991. Dolegliwość niewielka – stłuczone kolano. Po tygodniu noga boli, kolano spuchło. Idę do przychodni, w której jest gabinet lekarza chirurga. Rejestrują mnie od razu do specjalisty.
Przede mną ogromna kolejka. Jedni pacjenci są załatwiani szybko, inni zajmują więcej czasu. Gdy nadeszła moja kolej, lekarz rozeznał sprawę i skierował mnie na prześwietlenie do gabinetu obok. W krótkim czasie, z jeszcze mokrą kliszą, wróciłam do chirurga. Po obejrzeniu prześwietlenia lekarz przygotował dwie strzykawki. Za pomocą jednej usunął mi płyn surowiczy z kolana, a drugą wstrzyknął stosowny lek. Kazał następnie nogę usztywnić bandażem i zgłosić się do kontroli w ostatnim dniu zwolnienia.
Po tygodniu mogłam wrócić do pracy. 24 lata później ten sam problem miała moja znajoma. Najpierw musiała zdobyć skierowanie do specjalisty. Z tym skierowaniem, z dopiskiem „Pilne!”, zgłosiła się w rejestracji, a dopisek spowodował, że wyznaczono jej wizytę nie za pół roku, ale już za miesiąc. W oczekiwaniu na nią musiała wziąć urlop wypoczynkowy, bo chodzenie było niemożliwe. Gdy dotarła przed oblicze specjalisty, okazało się, że na leczenie w poradni jest za późno i kwalifikuje się na zabieg w szpitalu. Termin – za 9 miesięcy. Wróciła do poradni, gdzie leczono ją antybiotykami, wypisując zwolnienia z pracy.
Po 6 miesiącach – kontrola z ZUS-u (numer choroby nie usprawiedliwiał tak długiego zwolnienia) spowodowała, że przyspieszono jej termin zabiegu (czyli jednak terminy były!). Operacja się udała, teraz tylko co pół roku chodzi do kontroli. Gdyby tak porównać koszty tych dwóch sposobów leczenia, zobaczylibyśmy kolosalną różnicę na korzyść tego pierwszego. Z tym coś trzeba zrobić, ale mając w pamięci strajk lekarzy w 2000 roku – łatwo nie będzie, tym bardziej że PiS szczuje ludzi przeciwko sobie, stając po stronie silniejszego.
Ci słabsi, czyli społeczeństwo, robią swoje. Młodzi rezygnują z posiadania dzieci. Bo skoro nie można zrobić badań prenatalnych i usunąć chorego płodu, a kiedyś później leczyć i rehabilitować dzieci, to rozsądniej… kupić psa lub kota. Potrzebna jest reforma lecznictwa. Ale ona nie uda się bez wsparcia społecznego. Najpierw trzeba wybrać mądrego prezydenta, a w następnych wyborach do parlamentu utrzymać władzę obecnej koalicji rządowej. Trzeba iść na wybory! Na koniec wszystkim życzę – mądrości. STAŁA CZYTELNICZKA
O pechu nie tylko w ustach
Każdy bez wyjątku przeżył coś na dentystycznym fotelu i nie był to orgazm, bo nie ma tam świeczek i intymności alkowy. Wręcz przeciwnie. Światło w oczy jak na przesłuchaniu i przejmujący świst bormaszyny, który paraliżuje, a nie podnieca. Jak się już to wszystko przeżyje, można paść przy kasie. Tylko dzięki temu, że pacjent wychodzi z gabinetu na miękkich nogach i z obolałą gębą, w ogólnej niemocy i chce jak najszybciej wyjść na powietrze, nie słyszy się tam wyzwisk i awantur. A szkoda! Konsultacja – trzy stówy, rwanie pięć, byle borowanie siedem, kanałowe dwa, trzy tysiące, nadbudowa tego, co zniszczyli pięćset! I wypada jeszcze za to wszystko podziękować!
Każda wizyta u dentysty grozi zawałem. Jak tak dalej pójdzie, a pójdzie na pewno, najtańszym sposobem pozbycia się pecha w ustach będzie wybicie sobie wszystkich zębów i zamówienie protez u protetyka. Już w siódmej klasie spędziłem miesiąc w szpitalu, gdzie wszystkie dolne zęby przewiercano mi upiorną bormaszyną. Potem mi je zatruwano i usuwano miazgę, by sączkami wyssać budującą się pod nimi torbiel. Brrr! Na szczęście było to za darmo, bo inaczej rodzice poszliby z torbami już w pierwszej dekadzie socjalizmu. Po 15 latach złoże ożyło, więc dwie lekarki próbowały to zlikwidować chirurgicznie w specjalistycznej przychodni.
Tak mnie „znieczuliły”, że rażony skalpelem zawyłem z bólu. Kolejne zastrzyki przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego, więc odpłynąłem w niebyt i było mi błogo. Nic mnie nie bolało, ale gdy wróciłem z zaświatów małym światełkiem w tunelu i wpadłem w jasność gabinetu stomatologicznego, zawyłem z rozpaczy ustami pełnymi krwi, bo ból wrócił i zrozumiałem grozę sytuacji. Życie uratowała mi młoda pielęgniarka, która nie straciła głowy i zastrzykiem z efedryny przywróciła mi krążenie w żyłach. Obie lekarki spanikowały i paliły przy mnie papierosy, jakby chciały mnie tym dymem dobić. Wytrzymałem i to, a po chwili usłyszałem wieść hiobową, że muszą zszyć tę ranę w ustach na żywca. Byłem już tak słaby, że nie miałem siły protestować. Wiadomo było, że pech niewyleczony, lecz jedynie zszyty „na okrętkę”, wróci ze zdwojoną siłą. I tak też się stało. Po kolejnych 10 latach opowiedziałem swoją historię ordynatorowi oddziału chirurgii szczękowej w szpitalu na Oczki. Powiedział, że koleżanki trochę przesadziły, ale teraz oni to naprawią.
Nie skomentowałem złośliwie, by nie zniechęcić do siebie pana profesora, ale przypomniał mi się dowcip o rekrucie, którego rodzice otrzymali telegram z wojska: „Wasz syn Kierdziołek lekko się przeziębił stop pogrzeb w niedzielę stop”. W szpitalnej sali operacyjnej docent od pana profesora w asyście anestezjologa i dwóch pielęgniarek naprawił bezboleśnie błędy koleżanek po fachu, a co najważniejsze – za darmo, bo kapitalizm jeszcze nie dotarł, ale już stał w progu. Dziś jestem emerytem i nie stać mnie na zbyt wiele, a muszę płacić za częste wizyty, bo kolejne zęby lecą. Takiego pecha w ustach, i nie tylko, ma z pewnością wielu starszych, słabszych ekonomicznie ludzi, a państwo się poddało. Nie jest w stanie zapewnić im na kapitalistycznym rynku pomocy choćby najmniejszej w leczeniu prywatnym, a i skrócić kolejek uspołecznionych nie potrafi. Kolejka, nawet najkrótsza, i tak nie rozwiązuje problemu zębów bolących. Czekać się nie da, więc idziemy do najbliższej prywatnej lecznicy z płaczem, bo nas ząb strasznie boli, a potem cierpimy, płacimy i znowu płaczemy, bo tak to drogo kosztuje. MIRAMA