14 września mieliśmy cieszące się coraz większą renomą kolejne Targi Modeli Samochodowych w Łodzi. Imponowały rozmachem, bo w dużej hali sportowej poważnie mogło zakręcić się w głowie od mnogości mniejszych i większych samochodzików wystawianych przez ich pasjonatów. Droższych, tańszych, o mniej lub bardziej kolekcjonerskim statusie… Krążąc od stoiska do stoiska, na myśl mi przyszedł testowany niedawno Abarth 600e, który idealnie by pasował do klimatu imprezy. Unikatowy, stylowy, lśniący resorak, w sam raz do eksponowania w gablocie. Bo niekoniecznie do kupowania w normalnym rozmiarze i jeżdżenia na co dzień…
Nie jest tak, że Abarth 600e to czterokołowe zło wcielone, które zapamiętałem wyłącznie źle. Ma pewne zalety, począwszy od patriotycznego wątku i faktu, że jest produkowany w fabryce koncernu Stellantis w Tychach, obok „zwykłego” Fiata 600, Jeepa Avengera i Alfy Romeo Juniora. Rodowód ma jednak włoski. Pochodząca z Turynu firma Abarth od połowy XX wieku specjalizuje się w przekształcaniu przede wszystkim Fiatów (swego czasu „majstrowała” też przy Renault czy Alfie Romeo) z seryjnych w usportowione. Abarth 600e to zatem nic innego jak pikantnie przyprawiony Fiat 600e. Oba pojazdy różnią się nie tylko tym, co skrywają pod maskami, ale też na oko. Atut numer dwa to wygląd zewnętrzny. Otóż Abarth 600e prezentuje się wspaniale, o niebo ciekawiej od pozbawionego ikry „cywilnego” rodzeństwa. Agresywnie i zawadiacko. Swoje robią „napompowane” na sportową nutę zderzaki, duży spojler dachowy, liczne emblematy skorpiona, czyli znaku szczególnego marki, i olbrzymie, efektowne 20-calowe felgi. Dopełnieniem drapieżnego stylu są odważne kolory nadwozia. Jaskrawozielony lub fioletowy. Prasowy egzemplarz był w tym drugim odcieniu. Iście obłędnym i niespotykanym w innych markach, fantastycznie mieniącym się w słońcu. Trzecią zaletą było… I tu pojawia się problem, ponieważ przy niekrytej sympatii do włoskiej motoryzacji, na tym muszę zakończyć komplementowanie Abartha 600e.
Niecałe 4,2 metra długości nadwozia oznacza, że ciężko oczekiwać cudów i specjalnie przestronnej kabiny. Niemniej Abarth z perspektywy tylnej kanapy okazał się skrajnie niewygodny, bo nie dość, że miejsca tam niewiele, to kolana trzeba boleśnie wbijać w twardą skorupę, jaką obudowano przednie fotele. Twarde jak kamień są także pozostałe plastiki, które dominują we wnętrzu (boczki drzwi, okolice deski rozdzielczej i tunelu środkowego), czego obecnie nie spotyka się już nawet w najbardziej budżetowych autach. Przyjemnie dotykało się jedynie pokrytej Alcantarą poręcznej kierownicy. Trzeba też oddać, że samo siedzisko kierowcy było jak należy, z odpowiednim – jak na usportowione auto przystało – trzymaniem ciała podczas szybszego pokonywania zakrętów.

No właśnie, „usportowione”… Niby to odpowiednie określenie, bo przecież obok 280 koni mechanicznych nie przechodzi się obojętnie. Zwłaszcza że mowa o tak niewielkim gabarycie auta. Ponadprzeciętne osiągi – mniej niż 6 sekund, żeby rozpędzić się do pierwszej setki – też są całkiem w porządku i dają Abarthowi 600e przepustkę do świata tzw. hot-hatchy. To jednak tylko suche dane techniczne. W rzeczywistości włoski wyścigowy skorpion wcale nie prowadzi się nad wyraz ekscytująco. Jasne, auto dynamicznie nabiera prędkości, lecz robi to, nie dostarczając większych emocji. Liniowo, jak typowe elektryczne auto o zwiększonej mocy. O spektakularnym wgniataniu w fotele też nie ma mowy. Włosi pozwolili sobie za to wybitnie sztywno zestroić zawieszenie, co w połączeniu z gigantycznymi felgami i cienkimi oponami przyniosło nieprzyjemny skutek. Przesada. Wszelkie niedoskonałości w asfalcie wyczuwa się niczym w wyczynowym aucie przeznaczonym na tor wyścigowy, a nie w wozie mającym służyć także w normalnych drogowych okolicznościach.
Efektem specjalnym, istną wisienką na włoskim torcie, miał być dźwięk z generatora, jaki słychać nie tylko w środku auta, ale też na zewnątrz. Całkiem głośno. Coś koszmarnego! Puste buczenie męczyło i drażniło, zamiast cieszyć. Na szczęście trzeba było kilku kliknięć w centralny ekran, żeby je aktywować, bo samochód do życia budził się wyciszony. Z założenia nie lubię podobnych „przebieranek” i udawania przez elektryczne auta spalinowej tożsamości, ale doceniam, że niektórzy producenci osiągają całkiem niezłe efekty w tego typu maskaradach. Najlepszym przykładem jest Hyundai IONIQ 5 N i udawanie rasowej rajdówki po koreańsku. Natomiast akustyczne doznania, jakie serwuje Abarth, też budzą uśmiech, tyle że politowania.

Wysoka moc napędu, z czego Włosi są przecież tak dumni, wcale nie spowodowała, że Abarth 600e dostał w pakiecie specjalnie większy zestaw baterii. To duży błąd, bo pojemność akumulatora trakcyjnego wynosi skromne 54 kWh (dokładnie jak w przypadku 156-konnego Fiata 600e), co latem przekłada się na średni zasięg pojazdu – nie większy niż 250 kilometrów. Szału nie ma. Mojego aż tak wielkiego narzekania na „fioletowego skorpiona” pewnie też by nie było, gdyby nie jedna kluczowa kwestia. Cena. Zaporowa i oderwana od rzeczywistości, bowiem kwota 212 tysięcy złotych brzmi jak żart, z którego głośno śmieje się chińska – i nie tylko – konkurencja. Pora ogłaszać włoską kapitulację? I to na ich ulubionym terytorium małych miejskich samochodów, gdzie zawsze czuli się tak mocni? Nie tak prędko! Może z Abarthem 600e im nie wyszło, ale do polskich salonów samochodowych wjeżdża właśnie doskonale zapowiadający się nowy Fiat Panda Grande. Nie tylko wyłącznie elektryczny, ale i hybrydowy. Z sensownie skrojonym cennikiem. Może jednak czas na włoski renesans w motoryzacji?