Masaże, wymachy rąk, skłony i ćwiczenia na siłowni. Pokazywani w oku kamery Jakuba Piątka uczestnicy Konkursu Chopinowskiego na pierwszy rzut oka nie różnią się wiele, od piłkarzy, którzy przygotowują się do wybiegnięcia na boisko podczas mundialu. Zawodnicy w obu dyscyplinach są bardzo młodzi (ba, odnoszę wrażenie, że wśród pianistów mamy do czynienia z młodszą kadrą niż wśród zawodowych sportowców), a ponadto oba wydarzenia łączy jeszcze jeden aspekt. Odbywają się co cztery (Mistrzostwa świata w piłce nożnej) i co pięć lat (Konkurs Chopinowski). Porażka może więc oznaczać, że nigdy więcej na scenę/boisko w tak prestiżowym konkursie już się nie wybiegnie. Zawodnik wpadnie w lata, utraci sprawność w palcach, a młodsi rywale będą od niego zwyczajnie sprawniejsi.
W tym miejscu powinienem powiedzieć, że na muzyce kompletnie się nie znam. Nie jestem więc w stanie ocenić, który z pianistów lepiej oddał emocje i głębię utworu, a co dopiero mówić o interpretacji wykonywanego dzieła. Na szczęście twórcy „Pianoforte” ułatwili mi zadanie skupiając się raczej na ukazaniu wytrwałości niezbędnej do odbywania katorżniczych treningów, które towarzyszą życiu naszych bohaterów już od dzieciństwa. – Wykonałam ten utwór chyba 10 tysięcy razy, ale zrobię to jeszcze raz. Rodzice pewnie mnie za to zabiją – śmieje się jedna z bohaterek, ale zdaje się, że tym samym dobrze opisuje naturę swojej pracy, przypominającej bardziej nieustanne toczenie głazu pod górę, niż pisanie poematu.
Zagraj to kolejnych 10 tysięcy razy, Hao
W filmie poznajemy sześciu bohaterów pochodzących z różnych części świata. To Hao, Eva, Marcin, Michelle, Leonora i Alexander. Reżyser ewidentnie świetnie się bawi pokazując nam dzielące ich różnice charakterologiczne i kulturowe. Przyjeżdżający na konkurs z Radomia Marcin chowa stres pod płaszczykiem ironii, żartując, że podobieństwo fizyczne z Chopinem może dać mu przewagę nad rywalami. Sam wydaje się jednak kłębkiem nerwów przy pochodzącej z Włoch Leonorze, która co rusz wybucha śmiechem i zdaje się wręcz cieszyć kolejnymi etapami rywalizacji. Z kolei od tych – samodzielnych – uczestników konkursu, wyraźnie różnią się ci, którzy przyjechali do Warszawy z nauczycielami. To Chińczyk Hao, który awans świętuje paczką chipsów, a któremu troskliwie „matkuje” nauczycielka Michelle (dosłownie wyciera mu kąciki ust, gdy ten ubrudzi się lodami) i Eva, która przyjechała z Rosji wraz z surową Natalią. To nauczycielka w stylu starej belfrzycy do swojej podopiecznej zwracająca się per „panienko” i strofująca ją, że płakać po porażce, można tylko, gdy nikt nie patrzy.
Dziś finał #KonkursChopinowski. Kilka lat temu, robiąc materiał o kolejkach w PRL spotkałem tego człowieka. Przypadkowo. Po minucie wiedziałem że stoję z legendą muzyki klasycznej. Zwycięzcą konkursu. Warto pana Adama przypomnieć.
Dla takich materiałów zostaje się reporterem ❤️ pic.twitter.com/Hwx9QXiF6s
— tomasz.golonko (@TomaszGolonko) October 20, 2021
Co w takim razie łączy naszych bohaterów? Poza potem wylanym nad klawiaturą fortepianu wymienić należy także upór i wiarę we własne siły. To oczywiście cechy, które wyróżniają też świetnych sportowców, ale sami uczestnicy zawodów używają podobnych metafor. Gdy Leonora spotyka w barze ludzi, którzy ewidentnie nie mają pojęcia czym jest Konkurs Chopinowski, tłumaczy im, że to taka „olimpiada dla pianistów” i dodaje, że jeśli wygra, to chętnie wytatuuje sobie podobiznę Fryderyka Chopina tak jak medaliści olimpijscy tatuują sobie flagę olimpijską. Pytana o cel startu w konkursie Mitchelle odpowiada z kolei, że nie zależy jej na pieniądzach (zwycięzca konkursu otrzymuje 30 tys. euro) a na tym, żeby „ustawić się na całe życie”. Wygrana w konkursie sprawi, że jej stawki za koncerty stanowczo wzrosną, a sama będzie poczytywana za gwiazdę światowego formatu.
Pianoforte. Kto tu jest wygranym?
Odpowiedź udzielona przez uczestniczkę dobrze obrazuje patologiczny wydźwięk konkursu. Bo jeśli czegoś w „Pianoforte” nie widzimy, to miłości do muzyki i do samego Fryderyka Chopina. Na tle sardonicznych grymasów startujących w zawodach pianistów Chopin staje się ledwie pomnikiem, na tle którego wypada zrobić sobie zdjęcie, a jego muzyka zostaje zredukowana do roli boiska, przez które piłkarz musi przebiec aby oddać celny strzał na bramkę.
Podobnie jak w sporcie, także w Konkursie Chopinowskim po latach mało kto będzie pamiętał o tym, kto był drugi. Tu jednak napięcie potęgują bardzo niejasne kryteria zwycięstwa. Rozczarowanie mieszające się z niezrozumieniem dla werdyktu słyszymy w słowach nauczycielki pocieszającej swojego ucznia: „To bardzo dziwne, że X także niczego nie dostał. Nie widzę w tym żadnego sensu”. Trudno porzucić myśl, że jury w innym, choć równie prestiżowym składzie, mogło wybrać zupełnie innego zwycięzcę.
Wiem o czym mówię, bo z zachowaniem wszelkich proporcji, przechodziłem przez coś podobnego, gdy wracałem z pustymi rękoma z konkursów we Wrocławiu i w Gdyni. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku nie uznano aby moja książka zasługiwała na miano „najlepszej książki poetyckiej” roku. Podczas wręczenia nagrody usłyszeliśmy krótką laudację wygłoszoną pod adresem laureatów, ale przecież nie zaspokoiły one naszej ciekawości. Dużo uczciwiej byłoby, gdyby jury musiało opublikować przebieg obrad i głosowania. Zakładając, że porównywanie różnych książek poetyckich – podobnie jak różnych wykonań muzyki Chopina – w ogóle ma jakikolwiek sens.