Przez kilka dni pojawiały się na ulicach jakieś grupki egzotycznych przybyszów, na które dziś mało kto by spojrzał, a zza zachodniej granicy by je nawet przegonili. Pląsającym dano by ostatecznie niechętnie i na odczepnego jakiś napiwek. (Wtedy nie). Aktywiści Ostatniego Pokolenia przykleiliby się do chodnika, aby zatrzymać niszczenie przez ich przyjazd klimatu.
Wówczas do ostatniej chwili nie do końca pewne wpuszczenie ich w 1955 roku do Warszawy wywołało entuzjazm tubylców. Byli to wprawdzie może nie całkiem tacy cudzoziemcy, jakich pragnęliby tu zobaczyć, ale dobrzy byli choć tacy. Wyselekcjonowano ich według klucza „postępowości”, którą Związek Sowiecki i państwa Układu Warszawskiego (jaki właśnie wtedy zapoczątkowano) finansowały głównie w krajach nazywanych wtedy Trzecim Światem, za co – przyjeżdżając – mieli się wywdzięczyć. Sami pomysłodawcy ani się nie spodziewali, że nawet tacy przebrani i bezpiecznie dobrani cudzoziemcy wywołają taki ferment. Wyposzczona polska młodzież rzuciła się tak gorąco przyjmować wreszcie jakichś gości, że już dziewięć miesięcy po ich wyjeździe wzrósł
i nabrał nieznanych dotąd barw nasz przyrost naturalny…
Polski socjalizm był wówczas zaplątany w niezłą pułapkę. Ogłaszał się ustrojem globalnym, „naprzód młodzieży świata”, Międzynarodówka i te rzeczy, a jednocześnie trzymał tę młodzież pod kluczem, żeby tego świata w ogóle zobaczyć nie mogła.
W tamtej sytuacji wszystko, co stamtąd przybywało, nam wydawało się cudem. My nie tylko nie żywiliśmy wobec świata poczucia wyższości, jak gdzie indziej w Europie, ale wręcz zazdrościliśmy wszystkim, którzy nie byli nami. Całkowicie psuje to dzisiejszym opisywaczom perspektywę kolonialną, z jaką zgodnie z szablonami poprawności politycznej należy teraz patrzeć na dzieje narodów. Doszukiwanie się jej na siłę, aby dołączyć do dominującej, a wręcz jedynej narracji uciskania ludów, za Chiny nie chce się zgadzać z faktem, że my ich nie prześladowaliśmy, a naśladowaliśmy.
Subskrybuj