Jedni są wyznawcami i zawsze stawiają Artystę na piedestale, obojętnie, co nakręci. Drudzy nienawidzą Twórcy i uważają taką sztukę za oszustwo, hochsztaplerkę i nabieranie gości. Trzecia grupa odbiorców to ci, którzy takiego kina absolutnie nie rozumieją, ale dla świętego spokoju cmokają, nie mając pojęcia, czym to się je.
Jednego nie można zarzucić Reżyserowi – braku konsekwencji w stosowaniu obranego stylu. Wszystko jest tu artystycznie wysmakowane. Kolory, sposób filmowania, styl narracji, aktorstwo. Aktorów zawsze Anderson miał świetnych. W „Fenickim układzie” możemy podziwiać nie tylko perfekcyjnych Benicia del Toro jako nieustraszonego biznesmena czy Mię Threapleton jako jego córkę zakonnicę. W rolach drugoplanowych błyszczą takie gwiazdy, jak Tom Hanks, Willem Dafoe czy Scarlett Johansson.
Tym razem twórca „Grand Budapest Hotel” opowiada o wkurzającym wszystkich biznesmenie, który w latach pięćdziesiątych bezwzględnie realizuje swoje wielkie wizje; tyleż śmiałe i bezczelne, co obarczone szalonym ryzykiem finansowym. Takie plany muszą mieć wrogów, a skoro konkurentów nie brakuje, to pojawia się nieczysta gra, a nawet zamachy na życie, z których wizjoner wychodzi bez szwanku, co najwyżej ze złamaną ręką.
I na bezwzględnego gracza przychodzi jednak moment refleksji – że, no cóż… pewnego dnia może go zabraknąć. I co zrobić, gdy kolejny zamach na życie tym razem może się okazać skuteczny? Imperium gospodarcze trzeba będzie komuś przekazać. I to w jak najbardziej właściwe ręce.
Tak ten potwór bez serca odnajduje dawno niewidzianą córeczkę zakonnicę, która z różańcem w ręku gładko przejmuje biznes. Konkurenci szkodzą, jak potrafią, na wszystkich frontach, córeczka uczy się zasad twardych biznesów, choć pragnie zamienić ten okrutny świat w biblię dla hipisów, a nad wszystkim unosi się jeszcze tajemnica morderstwa matki córeczki, którą ta niewinna jak motylek panienka w habicie próbuje nieudolnie wyjaśniać.
Wszystkich ciekawych, jaki będzie miała finał ta karkołomna historia, opowiedziana w zawrotnym tempie i z ekstrawagancją godną Salvadora Dalego i Luisa Bunuela, odsyłam do kin.
Moim zdaniem wartość tego filmu leży nie tyle w wysmakowanej scenografii, zmiksowanej niczym sałatka z pomidorów z zabawną narracją, ile w ukazaniu prawdy o wizjonerach biznesu, którzy dla realizacji swoich bardziej lub mniej szalonych planów są w stanie podpalić świat.
W czasach Elona Muska i Donalda Trumpa dostrzegamy w takiej grze o władzę i pieniądze nie tylko artystyczne smaczki i abstrakcyjne żarciki o szalonych królach, którym z nadmiaru władzy najzwyczajniej odbija. Dostrzegamy naszą szarą rzeczywistość, zwykłą codzienność, która w imię realizacji mocno obłąkanych planów została nagle, z uśmiechem i cygarem w gębie, wsadzona uroczyście na beczkę prochu.
Ocena: Na fali wzrostu.