Tytuł jest kompilacją kąśliwych opinii dwóch hollywoodzkich gwiazd, które tak opisały słynną pozłacaną statuetkę: Bette Davis, byłej przewodniczącej Akademii, i Frances Marion, scenarzystki, laureatki Oscara. W statuetce obie upatrywały uosobienia filmowej branży, którą tworzyły, a która stała się globalnym symbolem naszych czasów. Jak Concorde, bomba wodorowa i druk 3D.
Autor, amerykański krytyk, w obszernej filmoznawczej pracy opisuje dzieje nagrody, lokując ją w panoramicznym ujęciu historii amerykańskiego kina. Dla fanów filmu lektura niezbędna, bo objaśniająca zawirowania wokół nagrody, które bez kontekstu zrozumiałego wyłącznie w kalifornijskiej fabryce snów bywają mało czytelne. Analizując powody, z jakich powołano Akademię Filmową, autor przypomina zapomniane postacie i motywacje, które nadal wpływają na jakość i trendy światowego kina. Oscar jest z upływem czasu ciągle wyczekiwanym laurem dla branży, szczególnie upragnionym w małych kinematografiach, bo te dzięki statuetce wchodzą w globalny obieg. „Oscary – pisze Schulman – są amerykańskim odpowiednikiem ceremonii królewskiej. Są jedyną rzeczą, która potrafi zmusić Hollywood, żeby kręciło filmy mające wartość artystyczną i nie oglądało się wyłącznie na przychody kasowe. Są chwytem marketingowym, wielką reklamą branży wartej miliardy dolarów. Są narzędziem kształtowania kanonu filmowego – kiepskim, ale zawsze. Grą. Przeżytkiem. Pokazem mody. Igrzyskami. Niesmacznym rytuałem wzajemnego poklepywania się po plecach przez bogatych i sławnych ludzi o zbyt rozdętym ego. Są jak Super Bowl, tyle że dla gejów”.
Zanim wpadnięto na pomysł, by nagradzać ludzi filmu pozłacanymi statuetkami, zrodziła się idea powołania – zupełnie w innym celu – Akademii Filmowej. Jej ojcem był słynny producent Louis B. Mayer (ten od Metro-Goldwyn-Mayer), który w połowie lat 30. XX wieku nabrał przekonania, że branży grozi niebezpieczeństwo. Rosnący w siłę (i pieniądze) przemysł zaczynał tonąć w konfliktach. „Reżyserzy nieufnie odnosili się do producentów, producenci nie znosili aktorów, a prowincjonalni Amerykanie uważali całe to towarzystwo za bandę bezbożników”. Mayer uważał, że do osiągnięcia stabilizacji kino potrzebuje własnej „Ligi Narodów, organizacji, która zdoła zaprowadzić pokój między zwaśnionymi frakcjami i będzie głosem branży”. Producent przekonał środowisko, że Akademia umożliwiłaby dialog i harmonię w skłóconym światku gwiazd, inwestorów, twórców. Rzutowałoby to korzystnie na rozwój kina. Autor przypomina nam, że: „W 1927 roku branża filmowa nie była już tylko nieślubnym dzieckiem szacownego teatru. Produkowała 800 filmów rocznie, zatrudniała 42 tysiące ludzi, a jej obroty przekraczały miliard dolarów. Co tydzień przez 25 tysięcy kin w całym kraju przewijało się 100 milionów widzów”. Pomysł Louisa B. Mayera wytyczał branży nowy cel i nowy kierunek. Tym bardziej że film jako sztukę czekała nieuchronna rewolucja. Dźwięk. „Pierwsza ceremonia wręczenia nagród Akademii okazała się stypą po śmierci kina niemego, które osiągnęło wyżyny, a potem nagle odeszło” – twierdzi autor książki.
Subskrybuj