R E K L A M A
R E K L A M A

Guadagnino, tęsknota i obłęd. Queer – kino transgresji czy chaosu?

Czy jest gejem, czy jest odłączony od ciała? – to pytanie, na które stara się odpowiedzieć Luca Guadagnino, zapraszając nas w podróż po Ameryce (oraz przez świat bohaterów – Williama Lee i Eugene’a Allertona) w swoim najnowszym filmie Queer. W chaosie metafor i symboli ciężko jednak stwierdzić, czy mu się to udało.

Poszukiwanie sensu w chaosie

Queer to film o zagubieniu, traumie, wstydzie, wychodzeniu ze strefy komfortu, ale przede wszystkim – o miłości. Historia przeplata się z motywami seksualności i intymności, a ciało pokazane przez obiektyw Guadagnino to inny wymiar pożądania. Splątane ze sobą nogi, niby-dotyk ręki przelatującej nad skórą i chęć bycia ze sobą tak blisko, że własna wyobraźnia pcha nas w stany psychotyczne – tak dobrze przemyślana gra kamerą pokazuje, jak niewypowiedziana namiętność i więź może zbliżać i zarazem oddalać od siebie dwoje ludzi. Film oferuje wiele poza warstwą werbalną, ukrywając swoje tajemnice pod powierzchnią miasta, sytuacji, pomieszczeń, bohaterów – właściwie wszystkiego. Być może William Lee (grany przez Daniela Craiga) rzeczywiście jest odłączony od ciała, pragnąć czegoś, co pozostaje dla niego nie do końca osiągalne? Tak wiele niewiadomych wprowadza przyjemne napięcie, które angażuje w jego historię.

Problemem jest to, że nie udaje się tego napięcia podtrzymać. Im dalej w las (dosłownie, bo bohaterowie znajdują się w dżungli) tym większa potrzeba przeżycia tych samych emocji, co na początku. Początkowa fascynacja zamienia się w frustracje, a sympatia do bohaterów – w niechęć. Dobra wiadomość jest taka, że ten stan trwa krótko; zła – że czeka nas sekwencja tak hipnotyczna, niepokojąca i przytłaczająca, że gdzieś po drodze gubi się sens Queer. Ale może taki był zamysł: przetestować granice bycia queer, czyli bycia dziwnym, obcym, niepasującym do tradycyjnych ram społeczeństwa.

Symbolika a narracja

Film opiera się w znacznej części na symbolach i to ich rozpoznanie jest kluczem do rozszyfrowania filmu. Jednak czy w taki sposób udaje się poprowadzić spójną narrację?  Gdy atakuje się widza licznymi metaforami, z czasem zaczynają one bardziej przytłaczać niż prowokować do refleksji. Skutkiem tego jest dość niezgrabna i bezładna paplanina. Niestety albo stety, jest to jeden z tych filmów, którego znaczenia trzeba poszukiwać w wielu miejscach. A nie dla każdego widza jest oczywiste. Rzecz w tym, że Guadagnino stworzył Queer w oparciu o powieść Williama S. Borroughsa o tym samym tytule, inspirowaną życiem autora. Dlatego znaczna część przewijających się przez niego symboli, retro- i introspekcji, które bez kontekstu wydają się absurdalne, a dla niektórych może nawet niepotrzebne, to tak naprawdę odzwierciedlenie jego zmagań z seksualnością, niskim poczuciem wartości i stygmatami społeczeństwa. Cały ten mętlik to wynik odwołań do wydarzeń, o których nie dowiemy się z filmu. To prowokuje do przemyśleń, na ile i czy w ogóle widz powinien być „przygotowany” do seansu? 

Queer (2024) Luca Guadagnino
© GutekFilm

Gdzie narracja niedomagała, wybrzmiewały inne elementy filmy, momentami niejako ratując reputację filmu. Jednym z najlepszych jego aspektów jest np. świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa. Muzyka skomponowana przez niezawodny duet, Trenta Reznora i Atticusa Rossa jest ciepła i organiczna, pasująca do scenerii z lat 50. ubiegłego wieku. Dobór piosenek Nirvany, Leave Me Alone New Order, które wchodzi w perfekcyjnym momencie, ale i reszta klimatycznych utwórów tworzy wyjątkową identyfikacje dźwiękową filmu, zamykając wszystko w bardzo przyjemnej dla ucha klamrze. To nie tylko dodatek do obrazu, ale kluczowy element, który także buduje jego tożsamość.

Konflikt męskości w cieniu queerowej tożsamości

Mimo to, nawet bez znajomości biografii Burroughsa, każdy może wynieść z filmu własną prawdę. Nie da się zaprzeczyć, że Queer doskonale ukazuje aspekty życia, z którymi łatwo jest się utożsamić: potrzebę przynależności, akceptacji, miłości, złamane serce, ucieczkę od problemów. Piękna gra kontrastem między Lee a Allertonem przypomina nam, jak bardzo bolesna potrafi być bliskość. Zwłaszcza taka, na którą nie jesteśmy gotowi albo której dotąd nie zaznaliśmy. I mimo że bohaterowie przeżywają podobne emocje, to wybrzmiewają one inaczej, ukazując spektrum nie tyle co bycia queer, ale po prostu męskości. Często zgubnej i toksycznej. 

Czy to arcydzieło?

Queer Luci Guadagnino nie daje łatwych odpowiedzi – tak jak nie daje ich życie. Między ekstatycznym pięknem a dławiącą pustką, między pragnieniem bliskości a niemożnością jej osiągnięcia, tworzy kino, które boli i hipnotyzuje. Nie jest to dzieło doskonałe – momentami gubi się we własnych symbolach, a narracyjny impet słabnie. Ale może właśnie o to chodzi: by widz, jak William Lee, czuł się wyobcowany, rozdarty między zachwytem a frustracją. Czy to arcydzieło? Może nie. Czy to film ważny? Zdecydowanie tak. Bo nawet jeśli nie wszystkie jego elementy działają, to pozostawia ślad i nie daje spokoju. W końcu bycie queer to nie tylko kwestia tożsamości, ale stanu duszy. A Guadagnino uchwycił ją z bezwzględną i przejmującą szczerością.

2025-06-09

Alicja Dziaduszek