Za nami 48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nagrodę główną zdobył film „Kos” w reżyserii Pawła Maślony, który przedstawia losy powracającego do kraju Tadeusza Kościuszki. Wyróżnionymi w wielu kategoriach filmami byli też „Chłopi” i „Doppelganger. Sobowtór”. Jednak wśród szesnastu filmów zgłoszonych do konkursu głównego, próżno szukać filmu, który najbardziej obecnie rozgrzewa opinię publiczną. Mowa oczywiście o „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Oficjalnie mówi się, że gdyby film miał premierę w Gdyni, to nie mógłby mieć premiery na festiwalu w Wenecji.
O „Zielonej granicy” mówiono jednak w Gdyni głośno, głównie w kontekście epitetów jakimi politycy obozu władzy określali film w ostatnich dniach. Przypomnijmy, że prezydent Andrzej Duda nazwał film „antypolskim” i „nieprzyzwoitym” mimo, że go nie widział. Podobnie zachował się Mateusz Morawiecki, który mówił, że „film robi z Polaków bandę prymitywów” ale sam do kina się nie wybrał. Wypowiedzi najważniejszych oficjeli w państwie to tylko wierzchołek składającej się z wyzwisk góry lodowej, którymi obrzucani są twórcy filmu.
W Białymstoku seans został przerwany przez grupę chuliganów wśród, których miał się znaleźć wicemarszałek województwa podlaskiego, a minister Piotr Gliński zapowiedział, że seans filmu w mniejszych kinach będzie poprzedzać rządowy spot wyjaśniający „prawdę” o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej.
„Zielona granica”. Dlaczego ten film ma największe szanse na Oscara?
Skala zamieszania wokół filmu, a także fakt, że ten nie był wyświetlany w Gdyni mogły sprawić, że osoby nie śledzące na co dzień życia filmowego nie brały go pod uwagę w innych tegorocznych konkursach, takich jak Oscary. Jednak o tym jaki polski film będzie się starać o nominację w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” decydują nie tyle Złote Lwy czy Orły, a specjalna komisja powoływana przed dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Jej skład został zatwierdzony przez ministra kultury. Spójrzmy na biogramy osób zasiadających w tym gremium:
Przewodniczącą komisji jest Ewa Puszczyńska, to producentka m.in. filmów „Ida” (laureat Oscara), „Zimna wojna” (nominacja do Oscara w trzech kategoriach). Pomagają jej Aneta Hickinbotham – producentka m.in. filmu „Boże Ciało” (nominacja do Oscara), Ewa Piaskowska – scenarzystka i producentka m.in. filmu „EO” (nominacja do Oscara), Allan Starski – scenograf filmowy i laureat Oscara za scenografię do „Listy Schindlera” oraz Maciej Ślesicki – reżyser i scenarzysta (dwie nominacje do Oscara – „Nasza klątwa” i „Sukienka”). Poza nimi w skład komisji wchodzi też dyrektor PISF Radosław Śmigulski.
Oscar dla „Zielonej granicy”. Czemu Śmigulski wybrał taką komisję?
Gdyby wybór polskiego kandydata do Oscara zależał od tego ostatniego, to na pewno nie byłaby nim „Zielona granica”. Radosław Śmigulski jest dyrektorem PISF od 2017 roku. Od tego czasu zyskał opinię człowieka twardo zarządzającego, ale jednak dobrze lawirującego między potrzebami władzy (dotacje dla filmów historycznych i reżyserów związanych z PiS, takich jak Ewa Stankiewicz) i liberalnego środowiska filmowego (dotacje za jego kadencji otrzymały m.in. Boże Ciało, Wszystkie nasze strachy oraz film mający być ekranizacją Lubiewa – jednej z najważniejszych polskich powieści gejowskich.
Producenci „Zielonej granicy” nie ubiegali się o wsparcie z PISF-u. Agnieszka Holland nie otrzymała także pieniędzy od instytucji na kręcenie swojego filmu o Franzie Kafce. Śmigulski tłumaczył później w mediach, że nie całkiem rozumie czemu film w ogóle starał się o środki, skoro nie spełniał elementarnego wymogu jakim jest kręcenie na terenie Polski. Odmowa zakończyła się jednak otwartym konfliktem między dyrektorem, a reżyserką, którego echa można było śledzić w mediach.
Jednak obok dyrektora w komisji zasiada jeszcze pięciu przedstawicieli polskiego kina. Mowa o osobach wybitnie zasłużonych dla kinematografii i wielokrotnie nagradzanych na Zachodzie. Nie znajdziemy tu żadnego spadochroniarza bez dorobku, albowiem wówczas na taką komisję nie zgodziłaby się Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej. Tym samym w przypadku filmu zgłoszonego do Oscara władza jest trochę bezradna. Tak przynajmniej będzie się tłumaczyć Piotr Gliński, gdy usłyszymy, że w USA nasze kino reprezentować będzie „Zielona granica”.
„Zielona granica”. Film przydatny dla wszystkich
Producenci „Zielonej granicy” zdecydowali się wypuścić film do kin w czasie kampanii wyborczej. Tak się składa, że nawet bez Agnieszki Holland jednym z głównych tematów ostatnich miesięcy byłaby migracja do Polski: zarówno ta, która ma miejsce gdzieś w białoruskim lesie, jak i ta zupełnie legalna, odbywająca się za pośrednictwem polskich konsulatów w Azji i Afryce.
15 października poza wyborami parlamentarnymi, ten kto zechce będzie mógł wziąć udział także w referendum dotyczącym polityki PiS w ostatnich latach. Jednym z pytań, które zada nam władza brzmi: „Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?”. Nie ma co ukrywać, że szum medialny wokół „Zielonej granicy” może oznaczać dla PiS-u swego rodzaju kampanię referendalną. Jednocześnie – jeśli temat zyska nowe życie za sprawą Oscara – być może uda się go pompować, aż do dnia wyborów i tym samym przykrywać aferę wizową, której rozmiarów chyba długo jeszcze nie poznamy.
Z kolei producenci zyskali reklamę, o której inni mogliby pomarzyć. Trzy różne prawicowe tygodniki wzięły sobie dzieło Holland na okładkę, a TVP Info gada o filmie prawie bez przerwy. Gdyby ktoś chciał zapłacić za taką obecność w mediach, to musiałby wydać grubo ponad 130 milionów złotych. Z pewnością przełoży się to na frekwencję w kinach. Na seanse udadzą się nie tylko widzowie o poglądach zbliżonych do reżyserki, dla których bilet będzie niczym opornik wpięty w klapę, ale też ci, którzy po prostu będą chcieli zobaczyć o co to całe zamieszanie.
Jednak wybór filmu do kampanii oscarowej to jednak coś więcej niż wypowiedź jednego czy drugiego polityka w programie publicystycznym. Przypomnijmy, że komisję konkursową zaakceptował sam Piotr Gliński. Ktoś wobec ministra nieżyczliwy – a takich osób w PiS-ie nie brakuje – mógłby powiedzieć, że to Gliński „cudzymi rękami” wybrał film Agnieszki Holland. Tym samym minister będzie musiał odpowiedzieć na lawinę krytyki, a z tą nie radzi sobie najlepiej. Ba, z naszych informacji wynika, że wiceminister kultury Jarosław Sellin jest już przygotowany na potencjalne trzęsienie ziemi i opuszczenie resortu po 15 października.