R E K L A M A
R E K L A M A

„Mój trubadur z Kamiennej”. Część I nowej książki Bożeny Lichtman

Drogi Czytelniku, oddaję w Twoje ręce książkę, która jest rodzajem pamiętnika. Tytuł sugeruje, iż jest ona poświęcona muzykom zespołu Trubadurzy, a w szczególności mojemu mężowi, Marianowi Lichtmanowi. Tak jest w istocie, ale jedynie w pewnej części.

Fot. fragment okładki

Zespół Trubadurzy został szeroko opisany w wielu wydawnictwach. Są to opisy zazwyczaj dość ogólnikowe, encyklopedyczne. Ja z kolei postanowiłam spojrzeć na historię tej grupy muzycznej z zupełnie innej strony, a mianowicie subiektywnej, mojej własnej. Całe swoje życie związałam z Marianem i jego kolegami z zespołu. Byłam świadkiem ich początków, czasów rozkwitu kariery, przerw w działalności i okresów mniejszej popularności. Jako żona Mariana znam szczegóły z życia osobistego członków zespołu i ich rodzin, mam też własną ocenę poszczególnych postaci, które są bohaterami niniejszej publikacji. Być może niektórzy z Państwa poczują się urażeni zbyt dosadnym chwilami językiem czy bezpretensjonalnym opisem zdarzeń. Za to z góry przepraszam. Nie jestem zawodową pisarką, więc po prostu przelałam na papier to, co czuję – bez upiększeń, ozdobników czy poetyckich przenośni. Wszak wiadomo, że smak wspomnień tylko wtedy jest wyborny, gdy nie przesadzi się z retuszem.

Bożena Lichtman 

I. Szaleństwa młodych lat

Zacznę od dnia, gdy poznałam Mariana i paru jego kolegów. Tańczyłam wtedy w balecie pod kierunkiem pana Dowgirda. Mieliśmy po czternaście lat. Bardzo ładni chłopcy zaglądali przez szparę w drzwiach i podglądali nas, a najczęściej Marian. Wciąż widzę jego brązowe oczy w szparze drzwi, zaglądające co chwila. Najpierw drzwi były zamknięte, potem słychać było ciche skrzypnięcie i pojawiały się te duże, brązowe oczy, zawsze skupione tylko na mnie.

Pewnego razu wychodziłam z próby, a na zewnątrz stało trzech chłopców. Mieli ze sobą rower i popisywali się akrobacjami – a to na jednym kole, a to na drugim. Chciałam przejść, ale ciągle przecinali mi drogę tuż przed nosem. W końcu zatrzymali się i zaczepili mnie, mówiąc, że znają mnie z tańców. Pierwszy zaczął: „Mam na imię Marian”, drugi: „Ja mam na imię Heniek” i wreszcie trzeci: „A ja mam na imię Kuba”. Pomyślałam: „Co te imiona mają mi powiedzieć?”. Byłam zbyt młoda, by zrozumieć, o co im tak naprawdę chodzi, a chodziło im o zwykły podryw. Oni też byli młodzi, ale wiedzieli, jak należy kulturalnie przedstawić się. Podali swoje nazwiska i numery telefonów. Nazwiska zapamiętałam, bo były dość nietypowe: Marian Lichtman, Henryk Slepon i Kuba Krosberg. Cóż to za nazwiska? Dotąd słyszałam „Kowalski, Szymański, Malinowski”, a tu coś tak innego!

 

Subskrybuj angorę
Czytaj bez żadnych ograniczeń gdzie i kiedy chcesz.


Już od
22,00 zł/mies




2025-08-07

Bożena Lichtman