Mrugnij dwa razy. Recenzja Skiby

Światu od zarania dziejów groziły różne nieszczęścia. Od wojen, szalonych tornad i trąb powietrznych, przez trzęsienia ziemi, powodzie, pożary, aż po plagi szarańczy czy deszcze żab w czerwonych trampkach. 

Fot. kadr z filmu

Ostatnie lata nie szczędziły nam ani wojen, ani wirusów, ani kataklizmów, ale jest jedna plaga, o której stosunkowo mało się mówi. Plaga szalonych milionerów. Milioner z wizją opanowania świata to częsty bohater filmów z Jamesem Bondem. W realu tacy szaleńcy raczej nie występują.

Natomiast milioner zboczeniec to już jest typ częściej spotykany w przyrodzie. Kilka lat temu głośna była sprawa finansisty z Nowego Jorku, Jeffreya Epsteina, który na swej prywatnej wyspie gościł wpływowych przyjaciół (w tym księcia Andrzeja z dynastii Windsorów) i częstował ich młodymi dziewczynami.

W filmie „Mrugnij dwa razy” mamy nieco podobną historię. Podczas bankietu fundacji pewnego milionera dwie rezolutne hostessy zamiast usługiwać gościom i nosić kieliszki z szampanem, same wkręcają się sprytnie na imprezę. Przebojowość i seksapil obu dziewczyn skutkują zaproszeniem na rajską wyspę. Szykują się wakacje życia.

Po dotarciu na miejsce balanga toczy się jak w teledyskach młodych raperów. Basen, narkotyki, szampan. W pewnym momencie widz ma już trochę dosyć tej przedłużającej się balangi. Ile można oglądać pustych, głupich ludzi, jak piją, jedzą i palą blanty? Na szczęście powolutku do filmu wkracza tajemnica, a wraz z nią prawdziwa groza. Przez moment jest nawet dreszczyk emocji jak w filmach na podstawie zagadkowych powieści poczciwej Agathy Christie.

I nagle, gdy jedna z hostess znika, prawda o zbokach wychodzi na jaw. Sprawa wydaje się beznadziejna, a uwięzione kobiety zdają się w pułapce bez wyjścia. Ponieważ współczesne kino uwielbia silne kobiety, końcówka filmu przypomina sceny z historii opowiadanych przez Tarantino. Zemsta jest tak krwawa, jak bitwa pod Lenino albo awantura na polskim weselu. Finał za to zaskakuje i bawi.

Czyli mamy najpierw bajkę o Kopciuszku, potem teledysk nastoletniego rapera, przez moment film według Agathy Christie, a na koniec rzeźnię w stylu Tarantino. Finał to już niemalże referat na kongresie feministycznym. Wszystko to pysznie przyrządzone i sprawnie podane, jak kotlet w bułce w barze szybkiej obsługi. Byłaby średnia fala, ale jest moja ulubiona Geena Davis, więc film oceniam na „czwórkę”. 

2024-09-11

Krzysztof Skiba