53-letni dziś Jacek B. to legenda środowiska komorników. Według doniesień prasowych był do niedawna największym i najbogatszym komornikiem w Polsce, a jego olbrzymia, wyposażona we własne call center kancelaria przy sądzie na warszawskiej Woli miała przerabiać rocznie blisko milion spraw (ok. jednej piątej wszystkich rozpatrywanych w Polsce!). Jego i podobnych przedstawicieli tej branży nazywano hurtownikami. Nie bez racji: oni najszybciej zrozumieli, że polski system, w którym komornik jest jednocześnie funkcjonariuszem publicznym i prywatną firmą nastawioną na zysk, pozwala na wdrożenie w kancelarii mechanizmów stricte biznesowych. Tajemnicą poliszynela jest, że praca komornika polega najczęściej w praktyce na wysyłaniu pism o zajęciu wynagrodzeń czy też rachunków bankowych dłużników do banków i pracodawców.
Wystarczy więc zatrudnić ludzi, którzy przygotują i wyślą kwity, a komornik będzie je podpisywał, zarządzał firmą i od czasu do czasu zajmował się osobiście trudniejszymi sprawami. Słowem – optymalizacja kosztów i pobieranie prowizji od każdej „przemielonej” sprawy. W przypadku Jacka B. powstał jednak drobny problem: spraw było tak dużo, że do rozwiązania pozostał problem ich akt, bo to po stronie komornika leży obowiązek archiwizacji dokumentów.
Warszawski komornik i na to znalazł rozwiązanie.
Subskrybuj