Pożegnanie. Pan Adaś z „kanciapy”

Odkąd pamiętam, zawsze siedział otoczony półkami z książkami, czasopismami i gazetami. Ledwie było go widać. To pomieszczenie nazywaliśmy „kanciapą” Pana Adasia, bo było niewielkie, ale dla niego wystarczające. Już jako emeryt, wieloletni redaktor naczelny „Expressu Ilustrowanego”, poczuł swoje nowe powołanie archiwisty, choć nie jest to chyba właściwe słowo. 

Fot. Angora / Piotr Kamionka

Adam Lewaszkiewicz był omnibusem i erudytą: od razu wiedział, gdzie czegoś szukać – natychmiast wyciągał potrzebną gazetę nie wiadomo skąd i dodawał jeszcze inne, które mogły nam się przydać do przygotowania jakiegoś tekstu czy opracowania. Podpowiadał coś, sugerował i często uśmiechał się przy tym ironicznie. Nie była to jednak złośliwa ironia, lecz raczej życzliwe figlarstwo. Pan Adam bowiem, choć pozornie kostyczny i zdystansowany do świata, był człowiekiem wielkiego serca i zawsze chętny do pomocy. Początkowo trochę się go bałem, ale od razu polubiłem „naszego emeryta”. Często rozmawialiśmy o książkach. Uwielbiał serię kryminałów szwedzkiej pary Sjöwall i Wahlöö z lat sześćdziesiątych minionego wieku, gdy daleko było jeszcze do mody na tego typu literaturę ze Skandynawii. Kochał twórczość Cormaca McCarthy’ego, a jego powieść „Droga” uważał za najlepszą na świecie. Ubolewał ostatnio, że w Polsce wydaje się tyle książek, a tak naprawdę jest tak mało do czytania. Sam, nagabywany wielokrotnie przez naszego wydawcę Mirosława Kulisia, napisał książkę „Przez trzy epoki. Wspomnienia łódzkiego dziennikarza”. Opisał w niej czasy wojny i PRL-u, bo ten „chłopak z Bałut” przemierzał i obserwował Łódź jako harcerz, student, reporter miejski, by w końcu szefować łódzkiej popołudniówce, popularnemu „ekspresiakowi”. Spełniał się tam jako tryskający pomysłami naczelny i twórca formuły nowoczesnej gazety, ale też jako organizator wielu konkursów, imprez i redakcyjnych akcji dla czytelników. Niektórzy do dziś pamiętają, jak w koszulki z gazetowym nadrukiem ubrał prawie pół Polski. W swojej książce ujawnił kulisy pracy redakcji i drukarni, ubarwiając je wieloma anegdotami.

Mam osobisty sentyment do wspomnień Pana Adama, bo rozwiązał w niej dręczącą mnie od lat zagadkę. Chodzi o przejazd przez łódzką ulicę Piotrkowską czołgu „Rudy” z ekipą z „Czterech pancernych i psa”, a właściwie o jego nieprzejazd. Pamiętam, że w tłumie ludzi czekałem na swoich ulubionych serialowych bohaterów i byłem wściekły, że ich nie zobaczyłem. Dlaczego tak się stało? Nie zdradzę, bo trzeba o tym przeczytać.

A wracając do książek… Pan Adam pożerał je namiętnie jak smok i był w tym nienasycony. Potrzebował bowiem niezliczoną ich ilość na nagrody w konkursach „Angory”. Egzemplarze recenzenckie przysyłali i przysyłają wydawcy do redakcji, ale naszemu Adasiowi było wciąż mało i mało. Prawie codziennie zaczepiał mnie na korytarzu, przy toalecie, a nawet dzwonił, gdy byłem w domu. Nie, nie opędzałem się od Pana Adama i nie męczyły mnie wciąż te same pytania: kiedy dostanie nową porcję książek dla czytelników. Wręcz przeciwnie, uwielbiałem ten rodzaj kontaktu ze starszym kolegą i kiedy nie miał już siły przychodzić do swojej „kanciapy” – zaczęło mi tego brakować. Jego kiwania głową z krótkim komentarzem: „Oj, panie Jacku, nie popisał się pan w tym tygodniu z tymi książkami dla mnie…”.

JACEK BINKOWSKI

* * *

Pana Adama poznałam w 2000 roku, kiedy wróciłam do pracy po urlopie wychowawczym. Nie był to dla mnie łatwy okres. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że Pan Adam zaopiekował się mną i przygarnął pod swoje skrzydła. Czas mijał szybko, a ja zostałam współpracownicą i zmienniczką Pana Adama. Nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło i kiedy, ale przez wiele lat codziennie zostawiał w mojej szafce czekoladowego cukierka. Ale kiedy był na mnie zły i przestawał ze mną rozmawiać, cukierka w szafce nie było. Na szczęście szybko zapominał o naszych nieporozumieniach i wszystko wracało do normy. Czekoladowa niespodzianka też. W końcu i ja wpadłam na pomysł. Zaczęłam raz w tygodniu przynosić Panu Adamowi słodkie ciasteczko i zostawiałam mu na biurku… Oboje byliśmy zadowoleni.

Pan Adam zawsze wiedział, co zrobić i co powiedzieć w danej chwili…

Dziękuję za wszystkie lata naszej wspólnej pracy.

ANIA GAJDA

* * *

Adam Lewaszkiewicz urodził się 4 lipca 1935 roku w Łodzi. W 1952 roku aresztowany z 9. klasy V LO i skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi na dwa lata więzienia. Na mocy amnestii zwolniony po odbyciu połowy kary. W 1953 roku pracował jako robotnik w Łódzkiej Fabryce Maszyn Jedwabniczych. W 1955 roku jako ekstern zdał maturę przed komisją Wydziału Oświaty. Tego roku zdał egzamin na Wydział Filologii Polskiej UŁ, który z tytułem magistra ukończył w 1960 roku. Dwa lata pracował jako nauczyciel. Od maja 1962 r. przez wiele lat pracował w redakcji „Głosu Robotniczego” w dziale listów i interwencji, w dziale wojewódzkim, a następnie w miejskim. Od roku 1973 do 1990 był zastępcą redaktora naczelnego, a potem redaktorem naczelnym w „Expressie Ilustrowanym”. Organizator bardzo wielu akcji i konkursów. Między innymi zebrał fundusze na 120 mieszkań dla sierot, organizował też zbiórkę pieniędzy na odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie, zorganizował w Łodzi pokaz małego fiata przed jego produkcją w Polsce, akcję „Szukamy skarbów na strychach”. Po 1990 roku pracował w Agencji Artystycznej „Arba”, „Głosie Porannym”, a od 1998 roku w tygodniku „Angora”. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi. Członek SDP od roku 1969 do 1990. W 1987 roku otrzymał Nagrodę I stopnia Prezesa RSW „Prasa-Książka-Ruch”. 

2024-11-27

Jacek Binkowski, Ania Gajda