Tak dzieje się od dekady w Indiach. Niby daleko…
Kiedy do władzy doszedł tam nacjonalistyczny premier Narendra Modi, kraj z wielokulturowego i wieloreligijnego zmienił się w monoteistyczny, jedynie hinduistyczny i łamiący wszelkie idee założycieli nowoczesnych Indii: Gandhiego i Nehru. Rozpoczęło się polowanie na intelektualistów i środowiska, powiedzielibyśmy, „wykształciuchów”. Niedawno nacjonaliści brutalnie pobili studentów innych niż hinduizm wyznań. Mimo nagrań i wielu dowodów wskazujących na konkretne osoby żadna z nich nie poniosła kary. Po stronie napastników panuje przekonanie o bezkarności.
Co zrobić, by kogoś oskarżyć?
By się go pozbyć z życia publicznego? Wystarczy zarzut utrzymywania kontaktów z chrześcijanami czy muzułmanami. O utrzymywanie kontaktów z wszelkimi indyjskimi mniejszościami. Potem oprawia się to w tezy o przygotowywaniu zamieszek, zamachu… cokolwiek przyjdzie do głowy. Jest specustawa antyterrorystyczna, pod którą wszelkie zarzuty można podciągnąć.
Przed kilku laty modny stał się w Indiach slogan, że zdrajcy narodu powinni zginąć. Kim są zdrajcy? Nie wskazano, ale to wygodne, bo w każdej chwili zdrajcę można stworzyć. Może nim zostać biedniejszy student, który dostał się na uczelnię, korzystając z zapisów o powszechności nauczania, albo wykładowca utrzymujący z nim dobre kontakty. Może zostać każdy, kto nie jest nacjonalistą. W ogóle studenci w swej masie nazywani są termitami, bo obsiedli uczelnie i drążą.
Naukowiec, o którym pisaliśmy na początku, od czterech lat więziony jest 1500 kilometrów od domu. Ale żona z córką i tak go odwiedzają. Mogą to robić dwa razy w miesiącu. Widzenie trwa dziesięć minut. – Jeździmy, żeby widział wsparcie. Boimy się, że w końcu oszaleje.