Zajrzyjmy tam (Dzień Dziecka tuż-tuż). Jak tam trafić? Chętnie zaprowadzę. Miejsce to żyje jak tęsknota nie wiadomo za czym, trochę jest ciemne, ale jednocześnie i świetliście kolorowe. Idziemy?
Idziemy paryską ulicą Świętego Maura w XI dzielnicy miasta. Przecinamy rue Oberkampf, długą, wąską, o rzemieślniczo- robotniczej proweniencji, ze starymi dziedzińcami, brukowanymi podwórkami, fabrykami zmienionymi w lofty. Dużo tu niebiesko-czarnych ptaków mieszczańskiej bohemy przyleciało. Mijamy Café Charbon z cynkowym kontuarem i wielkim lustrem na ścianie powiększającym lokal optycznie. Tu żył w czasach dzieciństwa pewien sprzedawca węgla, który tę knajpę prowadził; handlował też cygarami, o czym przypomina stary szyld. Idziemy dalej. Na trotuarze, pod nr. 38 rue Saint-Maur, zbiegowisko – dzieci, dorośli, starcy. To tu – Atelier des Lumieres. Dawna odlewnia fabrycznej hali w Atelier Świateł zmieniona. Wchodzimy.
Jest przestrzennie; ściany sięgają do dziesięciu metrów wysokości. Po wszystkich powierzchniach pełza świetlistość, rośnie, unosi się, pęcznieje. Multimedialny świat cyfrowy. Immersyjny spektakl. Obrazy wyłaniają się jak marzenie senne, zwielokrotnione, ilustrowane muzyką, słowem. Orbis pictus. Stajemy się jego częścią. Planety, pustynia, latarnik, król, bankier, pijak, oswojony lis, róża o czterech kolcach. Planeta wewnętrznych krajobrazów – z biegiem lat coraz mniej dostępnych. Ukryte ogrody. Góry tajemnic. Wąwozy milczenia.
– Idź, gwiazdy są piękne; na jednej z nich jest kwiat, a w nim wszystko, czego szukasz – kusi głos uśmiechniętego dziecka o złotych włosach. To Mały Książę. Przyleciał z odległej małej planety szukać tego, co najważniejsze, a co dla oczu niewidoczne. Zostanie tu do 6 lipca, później wróci na tę swoją asteroidę dalej zajmować się wulkanami, baobabami i tą jedną jedyną, w której ma być to wszystko, czego szukamy.
Wiadomo, że za tym „Księciem” ukrył się „Król Słońce”, jak nazywano w dzieciństwie Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. To jego literackie dziecko (innego nie miał). Spotkanie pilota z Małym Księciem jest rozmową pisarza z sobą samym. To planetarny fenomen wydawniczy, absolutny bestseller sprzedany w ponad dwustu milionach egzemplarzy i pięciuset językach, choć pierwsze nowojorskie nakłady z 1943 roku sięgały skromnych kilkunastu tysięcy egzemplarzy. „Mały Książę” potrzebował 20 lat, aby „dorosnąć” i zapanować nad wyobraźnią czytelników. Tylko Biblia ma więcej przekładów, ale trudno się dziwić, skoro od dziecka wiemy, że „bajki to jedyna prawda w życiu”.
Król Słońce alias Mały Książę urodził się w 1900 roku w Lyonie. Jego ojciec, hrabia Jean de Saint-Exupéry, osierocił go w wieku czterech lat. – Gdy umarł, zostawił mi „górę”, stale już obecną w moim życiu. Wspinał się na nią do końca życia. Chciał być marynarzem, ale nie zdał egzaminu do szkoły morskiej, więc został lotnikiem. Nie najlepszym. Robił błędy w pilotażu, rozbijał samoloty. Wypadków miał sporo: pierwszy na podparyskim lotnisku Bourget, krótko po otrzymaniu licencji; ostatni – rok przed śmiercią, lądując w Afryce Północnej po jednym z lotów bojowych nad Francją. Rozbił się też na Saharze, uczestnicząc w próbie rekordowego przelotu na trasie Paryż – Sajgon; i w Gwatemali na trasie Nowy Jork – Ziemia Ognista; wtedy przez pięć dni był w komie. Przyjaciele nazywali go Saint-Ex, choć nie był ani saint (święty), ani ex. Pił, palił, ciągnął życie wysoko ku gwiazdom. Nie ufał wojskowym, nie ufał politykom; uważał, że tylko międzynarodowe braterstwo może uchronić ludzkość przed zgubą. – Fatum jest tylko w nas – powtarzał.
Różę poznał w Argentynie. – Miała cztery kolce i nic więcej, żeby bronić się przed światem. Pochodziła z Salwadoru – Consuelo Suncín. A te jej kolce to kokieteria, ekstrawagancja, egzotyka, no i urok dwukrotnej wdowy. Pobrali się w kilka miesięcy po poznaniu. Była krnąbrnym duchem bohemy, piła pastis, nosiła spodnie, spotykała się z Man Rayem, Duchampem, Balthusem, van Dongenem. Z Saint-Exupérym, poza krótkim wspólnym pobytem w USA, kochali się na odległość. Po jego śmierci prowadziła w Paryżu bar na barce Mały Książę, gdzie przyjmowała gości, nosząc beret ozdobiony złotymi literami: „Saint-Ex”.
– Nie, nie przeciągaj pożegnania. Idź już. Okay, idę. W Atelier Świateł też jest bar, też ciemny i świetlisty, tyle że inna Róża go prowadzi. Wchodzę, siadam, zamawiam eliksir młodości o kryptonimie B-612. I… czekam. Kto wie, może to coś da. Robi się ciepło, cieplej, coraz cieplej… A Mały Książę umiera – ukąszony. Znika. Ale nie w nas. Wewnętrzne dziecko nie umiera w nas. Tak mówią. Trzeba więc zajrzeć w głąb siebie i się z nim dogadać, a może i nim się zająć, żeby się nie zmienił w małego demona. Wszystko jest doświadczeniem, z tym że jego efekt nam się wymyka i nigdy nie jest dokładnie tak, jak chcieliśmy. Experiri! Próbować, doświadczać…
Miło jest próbować i doświadczać. Ścigamy się z tą wieczną młodością, nie chcąc nawet słyszeć o mądrości starców, a co najwyżej o ich szaleństwie. Czy świat jakby nie infantylnieje niebezpiecznie? Róóó-żoo! Jeszcze jeden eliksir. Podwójny! Może to coś… daaa.